Więc dawał jej to cierpienie

s. Donata Koska

publikacja 20.08.2015 06:00

"Teresa prosiła, aby modlić się za jej duszę. Obiecała, że będzie przed Bogiem pamiętała o nas. Zapewniała, że jak umrze, to niedługo wypuszczą nas z więzienia"...

Zdjęcie bł. Marii Teresy Kowalskiej z 1924 roku Zdjęcia Archiwum Mniszek Klarysek Kapucynek w Przasnyszu Zdjęcie bł. Marii Teresy Kowalskiej z 1924 roku

Mijają 74 lata od męczeństwa młodej mniszki z Przasnysza, bł. Marii Teresy Kowalskiej; obok błogosławionych biskupów z Płocka jednej z wielu ofiar obozu koncentracyjnego w Działdowie. Zdaniem o. Gabriela Bartoszewskiego, kapucyna, postulatora w procesach beatyfikacyjnych, do s. Marii Teresy można odnieść słowa z rozważań Tomasza á Kempis z dzieła „O naśladowaniu Chrystusa”: „Jeśli będą mnie doświadczać i trapić rozliczne przeciwności, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twa łaska jest moją mocą, przynosi radę i pomoc. Jest potężniejsza od wszystkich nieprzyjaciół”.

Z palącą intencją w sercu

Mieczysława – bo takie imię nadano jej przy chrzcie – urodziła się 1 stycznia 1902 r. w Warszawie. Jej ojciec był zażartym komunistą i człowiekiem niewierzącym. W latach 20. XX wieku wyjechał z jedną z córek do ZSRR – tak ślepo uwierzył tej ideologii. Po jakimś czasie dołączyły do niego żona z młodszą córką Czesią. Mieczysława bardzo to wszystko przeżyła, ale pozostała w Warszawie. Ukończyła cztery klasy, a potem opiekowała się dziećmi u bogatych Żydów. Jej krewni chcieli ją nawet wydać za mąż za zamożnego mężczyznę mieszkającego w kamienicy, w której pracowała, ale ona stanowczo odmówiła. Często modliła się w kościele kapucynów przy Miodowej. Tam rozeznała, co ma w życiu robić, tam wskazano jej klasztor w Przasnyszu. Miała wtedy 21 lat. Ze zwierzeń, jakie czyniła później siostrom, wynikało, że przez taki wybór życia i powołania chciała podjąć ekspiację za swoją rodzinę, do której wkradł się duch ateistyczny. Później, gdy znalazła się w obozie koncentracyjnym w Działdowie, doszła jeszcze jedna intencja: za wolność więzionych z nią sióstr z klasztoru w Przasnyszu.

W zakonie przyjęła imię Teresa od Dzieciątka Jezus. Śluby wieczyste złożyła 26 lipca 1928 r. – Była dobra i subtelna, niczym szczególnym się nie wyróżniała, ale miała w sercu tę palącą intencję: za swoją rodzinę – wspominały siostry. Prosto i konkretnie przestrzegała reguły: „Zadowalała się tym, co konieczne. Jeżeli czegoś miała nadto, natychmiast oddawała” – zapisała we wspomnieniach s. Pia. W modlitwie szła za radą św. Ludwika Grignion de Montforta, oddając się na własność Matce Bożej jako Jej niewolnica. „Teresa stale miała przy sobie wycięty z Rycerza Niepokalanej obrazek Matki Bożej Fatimskiej, nalepiony na kawałek brystolu. Ubożuchny ten obrazek całowała, prosząc »Świętą Musię« – jak nazywała Matkę Bożą, o pomoc i łaskę dobrej śmierci” – zapisano w klasztornej kronice.

„Jezus od niej wiele wymagać może”

Teresa miała 39 lat, kiedy 2 kwietnia 1941 r. wraz z całą wspólnotą została wywieziona z klasztoru w Przasnyszu do obozu w Działdowie. Zmarła niecałe cztery miesiące później, 25 lipca. Miejsce jej pochówku nie jest znane. Prawdopodobnie był to jakiś wykopany dół w pobliskim lesie, do którego zostały wrzucone jej zwłoki wraz z ciałami innych zmarłych wówczas więźniów. Przetrwały za to w pamięci współtowarzyszek niedoli szczegóły ostatnich tygodni jej życia. To między innymi ich relacje stały się podstawą do zaliczenia s. Teresy w poczet 108 błogosławionych polskich męczenników z czasów II wojny światowej.

Maria Teresa była delikatnego zdrowia – chorowała na gruźlicę, a mimo to nigdy się zbytnio nie oszczędzała. Deportacja i pobyt w obozie szybko pogorszyły jej stan zdrowia. Po miesiącu od uwięzienia mniszek w Działdowie s. Kowalska dostała krwotoku, który rozpoczął jej 11-tygodniową drogę męczeństwa i w końcu doprowadził do śmierci. Opieki lekarskiej w obozie nie było. Po długich i natarczywych nawoływaniach mniszek dyżurujący żołdak, zobaczywszy „pół miednicy wzburzonej krwi, jaką chora wyrzuciła z siebie”, podał trochę wody i soli. Wezwany obozowy sanitariusz ograniczył się do pokiwania głową i lakonicznego stwierdzenia, że stan chorej jest poważny.

Jednak Niemcy nie zabrali s. Teresy z celi 31, w której czuła się coraz gorzej. Przede wszystkim brakowało w niej świeżego powietrza. Chora leżała na barłogu, dusząc się z powodu kurzu, który powstawał przy każdym poruszeniu starej słomy. Oddychanie stawało się dla s. Teresy katorgą. Z czasem przestała podnosić się z barłogu i na jej ciele pojawiły się odleżyny, tworząc jedną wielką ranę. Z wysoką gorączką leżała na ziemi prawie martwa, trawiona przez ogień w płucach. Dochodzące z korytarzy i dziedzińca wrzaski esesmanów rozsadzały jej głowę. Pod wieczór z trudem mogła przełknąć kilka łyżek płynu. Potem znów leżała cicho, bez skargi na swój krzyż. „Pan Jezus jednak wiedział – napisała s. Honorata w kronice – że od s. Teresy wiele wymagać może, że ta oddana Mu bez reszty dusza będzie umiała docenić dar cierpienia, więc dawał jej to cierpienie…”.

Jezus tuż, tuż

Kilka dni przed śmiercią zrzekła się wszystkiego, przeprosiła siostry za przykrości im wyrządzone i odnowiła profesję według zakonnego zwyczaju. Była to wzruszająca ceremonia. Gdy pewnego razu przełożona matka Szczęsna Maszewska pocieszała ją, że może wkrótce wyjdą na wolność i wtedy umieści ją w sanatorium, gdzie będzie miała świeże powietrze i odpowiednią pomoc medyczną, chora odpowiedziała ze smutkiem: „Więc miałabym się z połowy drogi wracać?”. Jedyne, z czym nie chciała pogodzić się s. Teresa, było odejście z tego świata bez sakramentów pojednania i chorych, bez Komunii świętej. Bóg okazał dowód swej obecności i miłosierdzia. W przeddzień jej śmierci s. Honorata Szwarc, odnosząc puste miski po posiłku, spotkała przypadkowo na korytarzu ojca pasjonistę i szepnęła mu, że s. Teresa jest umierająca. Zakonnik polecił, aby chora za godzinę zrobiła rachunek sumienia i wzbudziła żal za grzechy, a on w tym samym czasie udzieli konającej absolucji in articulo mortis (w niebezpieczeństwie śmierci). Teresa uczyniła, jak jej przekazano, a razem z nią modliły się o oznaczonej godzinie inne siostry, świadome, że „w tej chwili nasza Teresa spowiada się Bogu samemu!”. W tym czasie w celi na drugim piętrze pasjonista modlił się za nią i udzielał jej rozgrzeszenia. Jako pokutę siostry wspólnie odmówiły Psalm 51: „Zmiłuj się nade mną, Boże”. Wtedy Teresa oddała przełożonej ostatnie cenne dla niej rzeczy, jakie posiadała: krzyżyk i brewiarz oraz obrączkę. Ze swej strony zapewniła również o pamięci i była pewna, że ubłaga u Boga wolność dla sióstr.

W kronice sióstr zapisano: „Teresa prosiła, aby modlić się za jej duszę. Obiecała, że będzie przed Bogiem pamiętała o nas. Zapewniała, że jak umrze, to niedługo wypuszczą nas z więzienia, że uprosi u Pana Jezusa dla nas wolność”. „Mateńko, czy to już?” – pytała matkę Szczęsną konająca Teresa. Nie było wątpliwości, więc przełożona odpowiedziała: „Tak, Tereńko, to pewnie Jezus przychodzi cię zabrać...”. Następnie siostry odmówiły wspólnie przyciszonym głosem trzy części Różańca, a s. Teresa łączyła się z nimi w tej modlitwie, chociaż mówić już nie mogła. Poprosiła, aby położyć na niej szkaplerz zakonny, bowiem pragnęła umierać w habicie. Dusiła się, rzęziła. Na jej piersiach leżał zniszczony obrazek Matki Bożej Fatimskiej. Naraz wyszeptała: „Tak długo?... Gdzie mój różaniec?”. Ostatnie słowa umierającej brzmiały: „Przyjdź, Panie Jezu! Przyjdź!”.

„Miałyśmy wrażenie, że jest to jakieś wielkie, uroczyste święto” – napisała s. Honorata w kronice. Zakonnice idące rano do ubikacji zerwały ukradkiem nieco zielonych listków i kilka kwiatków mlecza spod płotu, uplotły wianuszek i założyły zmarłej na głowę, ubrały ją w strój zakonny, który przystroiły zielonymi listkami. Na szyi pod habitem zawiesiły jej na drucie szklany flakonik z karteczką z imieniem i nazwiskiem oraz informacją, kiedy i gdzie umarła. Miały nadzieję, że może kiedyś zwłoki zostaną odnalezione. Teresa leżała tak ubogo „przystrojona” w celi obozu aż do popołudnia. Dopiero w czasie obiadu siostry powiadomiły esesmanów, że zmarła jedna z mniszek. Często wtedy zaglądali oni do celi i patrzyli na zmarłą, jednak wzruszeni smutkiem i łzami sióstr, szybko się wycofali. Gdy przyszedł Niemiec z Żydami, którzy przynieśli nosze, by zabrać zwłoki, mniszki nie pozwoliły im dotykać ciała zmarłej. Same to zrobiły. Poprosiły również Niemca, aby mogły przenieść ciało na miejsce spoczynku, lecz nie otrzymały pozwolenia. Działo się to w piątek 25 lipca o trzeciej po południu.

Nazajutrz, 26 lipca, gdy kapucynki zobaczyły z daleka na dziedzińcu obozowym bp. Leona Wetmańskiego, jedna z nich zawołała donośnym głosem w jego stronę: „Siostra Teresa wczoraj umarła!”. Księża stojacy obok niego dali znak skinieniem głowy, że zrozumieli wołanie, a biskup nieznacznie uczynił znak krzyża, błogosławiąc siostry.

Po śmierci s. Teresy kapucynki były pewne, że opuszczą działdowski obóz. Stało się to niespełna dwa tygodnie później, w czwartek 7 sierpnia 1941 roku. 

TAGI: