Kardiogram z serca Afryki

Beata Zajączkowska

publikacja 27.07.2015 06:00

Skrzydło samolotu wydaje się zahaczać o dachy namiotów. Wzdłuż pasa koczuje kilkadziesiąt tysięcy uchodźców. Na dachu lotniska strzelcy wyborowi, a na płycie opancerzone oenzetowskie samochody. Między nimi bawią się dzieci i spacerują ludzie. Witamy w Bangui – stolicy kraju z trudem podnoszącego się z zapaści!.

Kardiogram  z serca Afryki Beata Zajączkowska /Foto Gość Bez misjonarzy nie działałyby ani służba zdrowia, ani oświata. Ks. Michał Rachwalski z wizytą duszpasterską u chorej

Obcisłe dżinsy, kolorowa koszula i modny makijaż. Uważnie przyglądam się mej towarzyszce podróży, gdy opowiada o tym, jak trzy lata temu opuszczała Republikę Środkowoafrykańską. – Uciekliśmy przed okrutną przemocą, która sprowokowała jeszcze większą biedę. Gdy weszli arabscy rebelianci z Seleki, zaczęły się mordy i palenie domów, kilka moich przyjaciółek zgwałcono – mówi Chantal. Uciekała z pięciorgiem dzieci, z których najmłodsze miało zaledwie trzy latka. By dotrzeć do Kamerunu, przez kilkanaście dni przedzierali się przez busz. Stamtąd udało im się wyjechać do Francji. Otrzymali status uchodźców.

– Mieszkamy na peryferiach Paryża, oboje z mężem pracujemy, nie jest łatwo, ale przynajmniej jest bezpiecznie, dzieci mogą się uczyć – wyznaje. Dla rodzeństwa, które pozostało w Bangui, jest symbolem spełnionych marzeń Środkowoafrykańczyków o normalnym życiu. – Przyjeżdżamy, bo moje dzieci muszą znać swe korzenie. Najmłodszy syn pamięta jedynie czerwony piasek i zapach przygotowywanego przez babcię manioku – mówi. Uśmiechnięty sześciolatek dopytuje: – Mama mówiła, że u dziadków nie ma prądu i wody, więc gdzie będę mył zęby?

Gdy wlatujemy nad teren RŚA, rozlega się komunikat, by nie robić zdjęć. Kraj jest w stanie wojny. Widać jedynie niekończący się dywan z konarów drzew. Nagle Chantal pokazuje miasteczko odcinające się od zieleni ceglastą barwą domów. – Tam pomnaża się bogactwo, a zwykli ludzie żyją w biedzie – mówi, wymieniając jednym tchem: złoto, diamenty, uran, koltan i ropę. Właśnie te bogactwa są u korzeni trwającej rebelii. Mieszkańcy nic z nich nie mają, ich wartość znają za to kolejni rządzący i międzynarodowe koncerny. Paradoksem jest to, że kraj, którego ziemia kryje tak nieprzeciętne skarby, znajduje się na samym końcu indeksu grupującego państwa świata pod względem ludzkiego rozwoju. – Źle jest od lat, ale takiej zapaści nie pamiętam – mówi ks. Marek Muszyński pracujący w tym kraju ponad ćwierć wieku. – Bez pociągnięcia winnych do odpowiedzialności i powszechnego rozbrojenia nic się nie zmieni – dodaje misjonarz, który przeżył już trzy zamachy stanu i niejedną wojnę.

Życie w obozie kwitnie Po wyjściu z samolotu przechodzimy obowiązkową kontrolę epidemiologiczną. Sceny widziane dotąd w telewizji stają się realne. Białe fartuchy pielęgniarzy i ich czujne spojrzenie na przystawiany do czoła termometr. Po wyjściu z lotniska zatapiam się w trudnej codzienności kraju: uzbrojeni żołnierze różnych formacji, masa żebrzących dzieci i kolejne namioty uchodźców. Ta scena powtarzać się będzie z różną intensywnością wszędzie. Szacuje się, że co czwarty Środkowoafrykańczyk został zmuszony do opuszczenia domu. Wielu uciekło za granicę, a znaczna część z pół miliona wewnętrznych uchodźców nie ma po prostu do czego wracać.

Przepychamy się przez miasto. Wzdłuż głównej ulicy szkielety opustoszałych straganów. Dojeżdżamy do tzw. Km 5, czyli miejsca, które kiedyś było dzielnicą muzułmańską, kwitnącą handlem. Mieszkało tu ponad 100 tys. wyznawców islamu, głównie kupców. Dziś pozostała ich garstka. „Ta rebelia zniszczyła relacje ludzkie, panuje wielka nieufność szczególnie tam, gdzie ludzie doznali wiele zła, które ich głęboko poraniło” – mówi ks. Moise. Jest wikarym w stołecznej parafii Matki Bożej Fatimskiej. Jego rodzinny dom leży opodal. Od miesięcy opustoszały, bo nikt nie ma odwagi w nim zamieszkać. Na przykościelnym terenie wciąż koczują uchodźcy. Wielu z nich było świadkami krwawego ataku islamistów. – Wtargnęli na teren parafii i otworzyli ogień, krzycząc, że ukrywamy żołnierzy z samoobrony, czyli tzw. Antybalaki. To nie była prawda, ale zginęło 17 osób, w tym ksiądz, który akurat odwiedzał swych bliskich, którzy się u nas schronili. Kilka osób zmarło jeszcze potem na skutek odniesionych ran – opowiada wikary.

Drzwi kościoła noszą ślady kul. Zadaszona kaplica wciąż daje schronienie rodzinom. – Ponieważ kościół jest zbyt mały, by pomieścić wszystkich, w niedzielę tutaj odprawiamy Mszę; zbierają wtedy swe rzeczy i robią nam miejsce – mówi ks. Giovanni. Włoski misjonarz ze smutkiem wyznaje, że miejscowych władz los cierpiącej ludności w ogóle nie interesuje, troszczą się jedynie o własne interesy. – Najgorsze jest to, że zapewnienia o rozbrojeniu wciąż pozostają w sferze obietnic. Wszędzie krąży masa broni. Szerzy się bandytyzm, napady i grabieże są na porządku dziennym, ludzie nie czują się bezpieczni – mówi misjonarz, gdy stoimy w kolejce po wodę. Tak jak jego podopieczni, trzyma w ręku plastikowy baniak. Wody na misji nie ma od kilkunastu miesięcy. Korzysta ze zbiornika, który jest codziennie uzupełniany przez jedną z organizacji humanitarnych. Opodal wydrążyli studnię. Teraz czekają tylko na silnik, by uruchomić pompę.

Przy bramie prowadzącej na misję oenzetowscy żołnierze. – Nadzieję daje to, że coraz więcej ludzi w ciągu dnia pracuje, a do obozu wraca tylko na noc. Pozwala im to zdobyć środki na przeżycie – dodaje misjonarz. Organizacje pomocowe ogłosiły zakończenie „sytuacji kryzysowej”. Oznacza to, że zaprzestaną dostarczać żywność i innych środków potrzebnych do życia. Dla wielu może stać się to bodźcem do podjęcia decyzji o powrocie do domu. Skończy się bowiem oduczające ludzi odpowiedzialności „wszystko się należy i to wszystko za darmo”. Młody mężczyzna szyje na maszynie kolorowe ubrania. – Przeniosłem mój zakład do obozu – mówi, dodając, że póki władze nie ukarzą winnych popełnionych zbrodni i nie przywrócą bezpieczeństwa, trudno będzie powrócić do normalnego życia.

W obozie przy wyższym seminarium duchownym wciąż mieszka kilka tysięcy uchodźców, podobnie jest u kapucynów i karmelitów. W jadalni, w której siedzimy, na świat przyszło kilkaset dzieci. – Przybyło nam Janów od Krzyża i Teres – śmieje się ojciec Mesmin, który nie tylko chrzcił maluchy, ale i pomagał w porodach. Przełożony karmelitańskiej wspólnoty pokazuje namiot służący za tymczasową szkołę: – To przyszłość tego narodu. Życie w obozie kwitnie. Mały targ, poletka ogrodzone przed kozami drewnianym płotkiem, fryzjer pod gołym niebem, a nawet bar. Przed jednym z namiotów grupka kobiet odmawia Różaniec. „Od tych ludzi uczę się zawierzenia Bogu do końca” – mówi ojciec Matteo.

Jak zbudować pojednanie?

– Czy gdyby Seleka podjechała teraz pod kościół i powiedziała, że przeprasza, uwierzylibyście im? – pyta ks. Krzysztof Mikołajczyk w czasie niedzielnej homilii. Zbiorowe NIE jest wyrazem uczuć wszystkich. Kościół w Wantiguera (444 km od stolicy) nosi ślady kul. Miejscowi ludzie doświadczyli wiele zła. Całe miesiące żyli w buszu. Kapłan przywołuje postać św. Pawła, który z prześladowcy stał się świadkiem. – To od każdego z nas zależy, czy będziemy umieli wspólnie budować pokojową przyszłość – mówi, zachęcając do modlitwy za odbywające się w stolicy Ogólnonarodowe Forum Pojednania. Mowa jest na nim m.in. o tym, że ludzie, których ręce splamione są krwią, nie mogą rządzić krajem. Szybko okaże się jednak, że nie przyniesie ono oczekiwanych rezultatów. Przemoc przybiera na sile. Parafia leży na zachodzie kraju.

– Tu władza państwa nie sięga. Każdy robi, co chce, a siły pokojowe niestety nie zapewniają bezpieczeństwa – mówi siostra Liliana ze Zgromadzenia Misjonarek Radosnej Nowiny. I dodaje: – Bezwarunkowo musimy budować pojednanie, ale by do niego doszło, trzeba też ukarania winnych i zadośćuczynienia. Siostra Nazarena cieszy się, że wreszcie spadł deszcz: – Wysuszona ziemia przyjmie ziarno, ludzie będą mieli co jeść.

Z podziwem patrzę na tryskające energią zakonnice, których średnia wieku oscyluje wokół siedemdziesiątki. Prowadzą szkołę, szpital i opiekują się chorymi po domach. Ten model pierwszych misji zakładanych w tym kraju 110 lat temu sprawdza się do dziś. – To misjonarze pełnią w RŚA misję stabilizacyjną. Każda misja, która działała, każdy ksiądz, siostra i świecki misjonarz są jej ogniwem – mówi Elżbieta Wryk kierująca szpitalem w Bagandou. Działał nawet wtedy, gdy przez kraj przetaczała się krwawa rebelia. Chronili go wówczas pielęgniarze, mówiąc, że wolą umrzeć, niż oddać SWÓJ szpital.

Opuszczenie misji oznaczałoby nie tylko brak życia sakramentalnego i duszpasterskiego, ale totalną zapaść, jeżeli chodzi o służbę zdrowia i edukację. Od czasu odzyskania niepodległości w tym kraju, nazywanym Sercem Afryki, państwo nie wybudowało ani jednej szkoły! – Wszystko, co mamy, jest pozostałością pokolonialną, dziełem Kościoła i organizacji pomocowych – mówi o. Aurelio Gazzera. Po odzyskaniu niepodległości w 1960 r. państwo znacjonalizowało wszystkie kościelne placówki edukacyjne i dopiero od 1994 r. Kościół mógł na nowo zaangażować się w oświatę i budowę szkół. Edukacja to jedno z największych wyzwań stojących przed tym krajem. W państwowych szkołach w klasach jest nawet 300 uczniów, nauczyciele nie są opłacani, lekcje wciąż są odwoływane. Edukacja to także wychowanie do pokoju. W ośmiu dzielnicach Bouar trwa właśnie akcja „Zdobywajmy pokój” łącząca chrześcijańską i muzułmańską młodzież. W całym kraju prowadzone są też na kształt skautingu grupy: Aïta Kwe, co znaczy Wszyscy są Braćmi. Są w nich chrześcijanie i muzułmanie.

Dzieci są najbardziej niewinnymi ofiarami tej wojny. Rebelianci wcielili w swe szeregi 10 tys. nieletnich. Walczą z bronią w ręku, dziewczynki stają się kucharkami i niewolnicami seksualnymi, a chłopcy wykorzystywani są jako tragarze czy strażnicy na barierach, gdzie ściągają od przejeżdżających haracz. – Musimy zrobić więcej, by uzdrowić serce Afryki, tak by do sąsiednich krajów pompowało pokój, rozwój i postęp, a nie rosnący brak bezpieczeństwa i totalny brak nadziei na przyszłość. Myślę, że RŚA zaczyna właśnie okres rekonwalescencji i potrzebuje w nim konkretnej pomocy wspólnoty międzynarodowej – mówi abp Dieudonné Nzapalainga.

Znakiem nowej nadziei ma być listopadowa pielgrzymka Franciszka do tego kraju. Pewną jaskółką jest też ustanowienie właśnie specjalnego trybunału, który ma położyć tamę bezkarności i ukarać sprawców mordów, gwałtów i grabieży.

TAGI: