Nie mam dość

Monika Łącka

publikacja 13.07.2015 06:00

O urzędnikach i pasterzach oraz mocy modlitwy całego świata z br. Benedyktem Pączką OFM Cap, misjonarzem z Krakowa pracującym w Ngaoundaye w Republice Środkowoafrykańskiej, rozmawia Monika Łącka.

– Jako misjonarz muszę być autentyczny, dzielić się tym, co przeżywam – przekonuje  br. Benek – Jako misjonarz muszę być autentyczny, dzielić się tym, co przeżywam – przekonuje br. Benek
Monika Łącka /Foto Gość

Monika Łącka: We wrześniu 2013 r., przed wylotem do Afryki, mówiłeś: „Prawdziwy misjonarz to ten, kto zostaje z ludźmi; kto jedzie i nie ma planów powrotu, bo nie wie, ile czasu spędzi na misjach. Bo misjonarz to ten, kto nie ucieka. On nie jest turystą”.

Br. Benedykt Pączka OFMCap: Naprawdę tak wtedy mówiłem?! (śmiech)

Prorocze to były słowa... Potwierdziłeś je czynami – było trudno, mogłeś uciec. Zostałeś.

Trzy tygodnie od stycznia do lutego 2014 r., o których usłyszał cały świat, były bardzo niebezpieczne. Wiele razy uciekaliśmy z ludźmi pomiędzy misją a centrum kulturalnym i buszem. Na szczęście mieliśmy bardzo dobrą ekipę – byłem ja i dwaj misjonarze z RCA i Włoch, były dwie siostry zakonne z Polski oraz Ewelina Krasnowska, świecka misjonarka. Nie buntowaliśmy się, nie chcieliśmy uciekać, zostawić ludzi. Nawet nie miałem takiej pokusy.

W najgorszym momencie władze chciały Was ewakuować.

Gdy 29 kwietnia przylecieliśmy do Paryża (a dopiero stamtąd do Polski na urlop), poszliśmy do ambasady. Okazało się, że podczas ataków była nawet decyzja, żeby nas ewakuować bez naszej zgody. Nie wiedzieliśmy o tym. Ta decyzja nie była jednak mądra, bo nie jesteśmy urzędnikami, którzy muszą lub chcą uciekać, gdy robi się niebezpiecznie. A podczas rebelii wszyscy – urzędnicy, wojsko, policja, żandarmeria – uciekli do Kamerunu albo do stolicy RCA. My na misje pojechaliśmy jako pasterze, a pasterz nie zostawia owiec. Ucieczka byłaby antyświadectwem, bo ludzie, z którymi pracujemy, patrzą na nas, czy naprawdę z nimi jesteśmy. Podczas ataków przychodzili, chronili się na misji. Gdy było bardzo niebezpiecznie, było z nami ponad 100 osób. Odbierałem telefony od żołnierzy francuskich z propozycją wyjazdu, a gdy nie chcieliśmy, dzwonili, żeby sprawdzić, czy i jak dajemy radę.

O pomoc dla misjonarzy, także humanitarną, mocno apelowały też media.

Pierwsza odezwała się Stacja7, potem kolejne media, zarówno katolickie, jak i świeckie, a nawet laickie. Dziennikarze dzwonili, pisali, nagłaśniali sprawę i bardzo się o nas troszczyli. Nawiązały się wtedy bardzo fajne kontakty. „Gościowi” i wszystkim innym mediom mówię za to prosto z serca: „Dziękuję i Bóg zapłać!”. Bardzo nas wspieraliście.

W krakowskiej redakcji „Gościa” dzień zaczynaliśmy od sprawdzenia Facebooka, czy coś napisałeś, czy żyjecie...

Byli i tacy, którzy mówili, że co to za misje, skoro cały czas jestem na Facebooku! A my w tym czasie nie mogliśmy nic robić. Nie mieliśmy też żadnej komunikacji oprócz internetu satelitarnego. Został nam jeden komputer, bo kilka innych zabrała Seleka [rebelianci, najemnicy z Sudanu i Czadu, którzy mieli obalić prezydenta RCA – przyp. M.Ł.]. Ja chwyciłem wtedy swój i rzuciłem w krzaki. Dzięki temu „przeżył” i mogliśmy wezwać pomoc, dzwoniliśmy ze Skype’a.

Kiedy nadeszła konkretna pomoc?

Po trzech tygodniach próśb, telefonów, listów, nagłaśniania sprawy w mediach przyjechało wojsko z Kamerunu i osiedliło się w naszej miejscowości. To było zrządzenie Bożej Opatrzności, bo normalnie powinni osiedlić się na granicy, a oni przyszli do nas. Dopiero po dwóch miesiącach, gdy zrobiło się spokojnie, przenieśli się na granicę z Kamerunem.

Namacalny owoc modlitwy, która płynęła ze świata?

Wierzę, że tak i że to dzięki Bogu przeżyliśmy. Siła, którą mieliśmy, płynęła z góry. Wielu Polaków modliło się za nas, ale też modlił się cały świat. Czuliśmy naprawdę wielkie wsparcie. To dzięki tej sile chciałem walczyć o ludzi, być z nimi.

Ale na pewno trochę się bałeś.

I to nie raz. Cały czas narażaliśmy życie, gdy z ludźmi uciekaliśmy z miejsca na miejsce. Bałem się też, gdy np. żołnierze Seleka celowali we mnie z kałasznikowa. Kiedyś, pod wpływem emocji, wyszedłem nawet na drzewo, żeby zrobić im zdjęcia i pokazać światu. Dzięki Bogu nie nadjechali wtedy, bo przecież mogli zacząć strzelać serią po drzewach... Wiem jedno: gdybyśmy zgodzili się na ewakuację, byłaby tam wielka masakra. Zabiliby wszystkich, strzelając, siekąc maczetami, paląc wioski. Po obaleniu prezydenta zrodziła się nienawiść, której nigdy wcześniej tam nie było. To nienawiść między chrześcijanami a muzułmanami, ale to nie była wojna religijna! Tu chodzi o władzę, pieniądze, ropę naftową, diamenty.

Ostatecznie zginęło tylko i aż ok. 60 osób, kilkadziesiąt zostało rannych. Spalonych zostało 1000 domów. Zdjęcia, które publikowałeś na Facebooku, były wstrząsające.

Przez te trzy tygodnie nie widziałem jednak ani jednej zabitej osoby. Przy wysokich temperaturach ciała szybko trzeba było grzebać i nawet nie mieliśmy jak do nich dojechać. Rannych widziałem wielu, np. poranionych od wybuchu granatu. Dopiero w marcu tego roku widziałem osiem zabitych osób.

Co się stało?

Okazało się, że choć Seleki już nie ma, to nadal trzeba uważać, bo są grupy, które rabują i zabijają. Były już trzy takie napady, a tych osiem osób zginęło na głównej drodze, którą ja też często jeżdżę. Napastnicy zatrzymali ich auto, gdy jechali na targ. Kierowca zdążył uciec, pozostali nie mieli szans. Pojechaliśmy po nich. Krew nie była jeszcze zastygnięta, lała się z koszulek. Bardzo mną to wstrząsnęło. Wkładaliśmy ich na pakę auta wyłożonego wielkimi liśćmi. Gdy potem w nocy nie mogłem spać, napisałem na Facebooku długi tekst „Czy jesteś gotowy na śmierć?”. Bo przecież nie znamy dnia ani godziny, wszystko się może zdarzyć. Zastanawiałem się, co napastnicy zrobiliby ze mną, białym. Czy też dostałbym kulę, czy wzięliby mnie na okup?

Dawid Wildstein powiedział niedawno, że misjonarzom należy się pokojowy Nobel.

Cóż, zgadzam się... Cały czas organizowaliśmy spotkania, negocjacje, ściągnęliśmy wojsko. Teraz szukamy dzieci, które podczas rebelii zostały osierocone lub straciły rodzeństwo, i chcemy im pomóc. Odbudowujemy też domy.

Afryka zmienia człowieka, sposób myślenia?

Na misje jedziesz z planami, pomysłami, a potem trochę zderzasz się z rzeczywistością. Ja też nie znałem wielu sytuacji, ale najważniejsze to być pokornym. Nie liczę na wielkie rezultaty swojej pracy – co będzie, to jeden Pan Bóg wie, bo to On działa. Ja mam posługiwać, a czy ktoś ze mną porozmawia, zobaczy starania? Nie wiem. Pokorny misjonarz próbuje szukać sposobu na działanie, czyli na ewangelizację. Ważne też, by to, co się mówi, było autentyczne – coś przeżywam i się tym dzielę. Mogłem zginąć, ale jestem i robię swoje, ile się da.

Do czego najtrudniej jest Ci się tam przyzwyczaić?

Do mentalności ludzi, a przecież to jest baza, na której można coś budować. Mogę przyzwyczaić się do gorąca, ale przyjeżdżając z kultury europejskiej, zderzam się z kulturą Afryki, którą nie do końca rozumiem. Tak jak bardzo mocnych więzi plemiennych. W moim regionie (parafia ma ok. 100 km i 18 wiosek, ja zajmuję się 6 z nich, na przestrzeni 25 km) jest np. plemię Pana, które nigdy nie dopuszcza do małżeństw z osobami spoza plemienia. Dla nich każdy inny Środkowoafrykańczyk jest obcokrajowcem, czyli „gagango”! Tłumaczę, że to nie tak, bo wszyscy są z jednej ziemi, ale to jest trudne.

Wciąż jest też dużo tradycji pogańskich?

To jest najtrudniejsze. Jako młody ksiądz nie akceptuję np. przesądu mówiącego, że nie wolno w ogóle patrzeć na osobę zabitą z jakiejś broni, bo to przyniesie nieszczęście. Albo że jak ktoś dotknie ciała osoby zabitej, to musi potem zabić kozę, spuścić jej krew i posmarować nią swoje piersi. Gdy w marcu wieźliśmy te osiem zabitych osób, każdy, kto mi pomagał, tak właśnie musiał zrobić – inaczej groziłoby im wykluczenie, ludzie nie podaliby im już ręki. Próbuję to eliminować, mówiąc, że ten zabity to brat, więc trzeba się nim zająć, wykopać mu grób, pomodlić się. Gdy ktoś umrze, zdarzają się też oskarżenia, że ktoś inny rzucił urok – szuka się winnego, ludzie są nawet gotowi zabić. A gdy moi parafianie chorują, chodzą wciąż do szamana, kogoś w rodzaju bioenergoterapeuty, zamiast leczyć się prawdziwie. Tak było, gdy na malarię zachorował jeden z moich ministrantów. Próbowałem o niego walczyć, krzyczałem na jego rodzinę, myślałem, że jeszcze go uratuję. Niestety, zmarł.

À propos malarii – przed wylotem mówiłeś, że zachorowanie jest jak obowiązek...

Chorowałem pięć razy. Pierwszy raz był cięższy, tydzień mnie trzymało, potem już łagodnie przechodziłem malarię. Nie pisałem o tym na Facebooku, bo mama to czyta i nie chciałem jej denerwować. (śmiech)

Mówiąc parafianom, że wierzą w pogańskie zwyczaje, nie boisz się, że powiedzą, iż przyjechał obcy i chce zmieniać ich tradycję?

Przyjechałem jako misjonarz, wysłannik Pana Boga, by głosić Ewangelię, i od tego nikt mnie nie zwolni. Muszę akceptować tradycję, ale też pokazywać prawdę i tłumaczyć wszystko zgodnie z objawieniem. Nie zmieniać ludzi na siłę. Jeśli ktoś chce to przyjąć, to pięknie. Jeśli to jeszcze nie jest jego czas, musi poczekać.

Po tym wszystkim, co przeszedłeś, nie masz dość? 28 lipca wracasz do Afryki.

Nie mam dość. (śmiech) Na misje chciałem jechać ze względu na ubogich, bo ci ludzie potrzebują ambasadorów, którzy będą o nich mówili i o nich walczyli. Teraz też walczę o 70 osób, które chcą przyjechać do Krakowa na ŚDM. Jestem odpowiedzialny za przygotowanie pielgrzymki z ramienia Episkopatu RCA, ale to nie jest takie proste. Ci ludzie nic nie mają, nawet dowodów osobistych, nie wiedzą też, kiedy się urodzili. Nigdy nie widzieli nic poza swoim polem. A ja chcę im pokazać bogactwo Kościoła, jakiego nie znają.

Jest też pewnie coś, co Cię w tych ludziach urzeka?

Ich otwartość na propozycje. Jak coś organizuję, zawsze przyjdą, a w Europie ludzie mają za dużo propozycji. Robię mecz i przychodzi 200 dzieciaków bez butów. Jak dostaną buty, radość jest ogromna!

Mimo wojen niebezpieczeństwa, masz też czas na projekt „strasznie odjechany”. Słyszałam, że niebawem otwierasz szkołę muzyczną, pierwszą taką w RCA?

Jak Pan Bóg pobłogosławi, to w grudniu. Jestem po pierwszych zakupach, w Paryżu kupowałem książki, mam już też kilka instrumentów. Rozmawiałem również z panem Zbigniewem Czwojdą, dyrektorem Szkoły Jazzu i Muzyki Rozrywkowej we Wrocławiu. Obiecał, że co roku będzie wysyłał do Afryki trzy osoby. Szukam jeszcze muzyków, którzy odważyliby się przyjechać na kilka miesięcy i uczyć moich podopiecznych. Chciałbym też kształcić szefów chórów – zaproponuję to wszystkim biskupom. W RCA jest dziewięć diecezji, a w nich może nawet 200 kaplic. Przy każdej działa chór z dyrygentem – spotykają się, ale nikt ich nie kształci. Mam również postanowienie, że od wszystkich będę wymagał formacji – udziału we Mszy św. raz w tygodniu i w jednej konferencji. Tam, gdzie pracuję, ludzie nie umierają z głodu, bo jest co jeść. Często natomiast umierają bez Boga i to jest moje, nasze zadanie – pokazać im Go.

Brata Benedykta Pączkę cały świat poznał jako twarz akcji „Wyślij pączka do Afryki” i pozytywnie oszalał na jej punkcie. W tym roku padł chyba rekordowy wynik.

Pieniądze były zbierane na projekty realizowane przez siedmiu misjonarzy. Ja dostanę 3 tys. euro na pracę ośrodka Caritas dla ubogich. Zatrudniłem w nim trzy osoby i miesięcznie przyjmujemy ok. 40–50 potrzebujących.

Przed wylotem do Afryki chciałbyś o coś poprosić Czytelników „Gościa”?

O modlitwę – zawsze jest nam potrzebna. Potrzebujemy też ludzi – misjonarzy, gotowych walczyć dla Boga o człowieka. Duchownych i świeckich. A w niedzielę 12 lipca zapraszam do kapucyńskiego domu prowincjalnego. W parafii Matki Bożej Częstochowskiej w Krakowie-Olszanicy (ul. Korzeniaka 16) przez cały dzień będę mówił kazania misyjne, a na wszystkich będzie też czekało pyszne cappuccino. Specjalne, bo dla Afryki!

TAGI: