Trzeba iść do Galilei

Agata Puścikowska

publikacja 03.05.2015 06:00

O wielkiej nadziei, głodzie nieba oraz życiowym pustym grobie, który prowokuje dobre działania, z ks. prof. Dariuszem Kowalczykiem rozmawia Agata Puścikowska.

Trzeba iść do Galilei henryk przondziono /foto gość Ks. prof. Dariusz Kowalczyk SJ

Agata Puścikowska: Opis zmartwychwstania jest tak spokojny, wręcz chłodny. Może gdyby więcej się działo, więcej osób by uwierzyło...

Ks. prof. Dariusz Kowalczyk: W opowieściach o spotkaniach ze Zmartwychwstałym rzeczywiście trudno znaleźć entuzjazm. Są raczej lęk, zdziwienie, niedowierzanie. Widać z tych opisów, że apostołowie nie wiedzą, co się wokół nich dzieje. Są kompletnie pogubieni. Informację o zmartwychwstaniu traktują jako „czczą gadaninę”, a nawet gdy spotykają Jezusa i zaczynają wierzyć, nadal się boją. Zastanawiają się, czy dalej będą z Nim chodzić, czy dalej będzie uzdrawiał… Jaki jest tego wszystkiego sens? Żeby sens odnaleźć, potrzeba było przełomu. Tym przełomem było oczywiście zesłanie Ducha Świętego. Przerażeni apostołowie, pochowani przed Żydami i całym światem, po zesłaniu Ducha Świętego przestają się bać. Dopiero wtedy następuje radość, ulga. A przede wszystkim świadomość, co należy robić. Wcześniej rzeczywiście był dystans, pewna oschłość. Ale właśnie ta oschłość w opisywaniu sytuacji po śmierci na krzyżu mnie osobiście bardzo przekonuje. Brak entuzjazmu, oszczędność przekazu świadczy, że opis jest autentyczny, szczery. I nikt z autorów nie wciska nam jakiejś ideologii, czegoś, co zostało z góry założone, wymyślone.

Apostołowie otrzymali Ducha Świętego i zaczęli żyć zmartwychwstaniem. Współczesnym wątpiącym w zmartwychwstanie brakuje Ducha?

Paradoksalnie myślę, że najprościej jeszcze wierzyć w zmartwychwstanie Chrystusa. To jest wydarzenie historyczne, chociaż wychodzi poza historię. Znamy je z przekazów, wyuczyliśmy się, że miało miejsce. Znacznie chyba trudniej jest uwierzyć w nasze, ludzkie zmartwychwstanie po śmierci. Wiara w to na co dzień jakoś nie jest nam potrzebna. Codzienne sprawy, problemy, wydają się ważniejsze. Prawda o zmartwychwstaniu nie jest odpowiedzią na nasze codzienne trudności. Mamy nadzieję na lepszą pracę, na zdrowie, na powodzenie. To są ludzkie nadzieje i nie ma w nich nic złego. Ale takie nadzieje nie dorastają do zmartwychwstania. Aby uwierzyć we własne zmartwychwstanie – potrzeba wielkiej nadziei, która nie ogranicza się do układania doczesnego życia, spraw codziennych. Taka nadzieja wykracza poza śmierć i zmierza ku wieczności. Jeśli ograniczamy naszą egzystencję wyłącznie do spraw codziennych, zawieszamy nadzieję. A Pan Bóg powołuje nas przecież do szerszej perspektywy, nie na lat 70 czy 80, ale na wieczność. Ja sam, gdy patrzę na moją drogę wiary, mogę przyznać, że nie miałem wątpliwości co do istnienia Pana Boga. Natomiast w jakiś sposób trudno jest uwierzyć, że dla nas, ludzi, Stwórca przewidział wspaniałe rzeczy po śmierci. Patrzę na siebie, na ludzką miernotę, i myślę: „Tacy jesteśmy słabi, tacy niedoskonali, a mamy być przebóstwieni?”. Czy moje nędzne ciało i równie nędzna psychika są powołane do życia we wspaniałej wieczności, którą przygotował Bóg?

Co zrobić, by uwierzyć?

Być może wiara w wielkość naszego powołania zaczyna się od zadziwienia. Ale najważniejsze jest nie to, w co mamy uwierzyć, ale Komu. Zmartwychwstanie, życie wieczne to nie tyle jakieś piękne idee, co owoc doświadczenia bycia chcianym, kochanym przez Boga. Skoro Bóg mnie zechciał, to będzie mnie chciał przez całą wieczność. Niebo to Bóg. Wierzyć w niebo – to wierzyć Bogu.

Jak obudzić nadzieję?

Ktoś powiedział: „Mam dla was dwie dobre nowiny. Pierwsza: mamy Zbawiciela. Druga: tym Zbawicielem nie jesteś ty”. I podobnie jest z obudzeniem nadziei. Po ludzku trudno nam wyjść z egzystencjalnego grajdołka. Ale nawet nie bardzo musimy robić to samodzielnie. Jezus działa, posyła Ducha Świętego. Kiedyś, po zmartwychwstaniu, obudził w ten sposób nadzieję w apostołach. Z biedaczyn z Galilei, które niewiele rozumiały i wszystkiego się obawiały, stworzył mężów, którzy ostatecznie zwyciężyli doskonale zorganizowany świat pogański. Każdy zresztą ma własny moment, by obudzić w sobie nadzieję. Dla niektórych będzie to koniec życia, dla innych choroba, czasem jakieś dramatyczne wydarzenie. W życiu każdego człowieka pojawiają się sytuacje, które otwierają na Boga. Oczywiście możemy je wykorzystać w pełni, bądź nie.

Gdy w pełni ich nie wykorzystamy, to...

Wielu z nas pójdzie do czyśćca. Dla mnie czyściec to nie tyle czas kary, co ostatni etap otwierania się w pełni na dużą Nadzieję. Człowiek, który umiera bez nadziei, jest niezdolny do przyjęcia nieba. Czyściec będzie więc uzdalnianiem do przyjęcia nieba. Naszym problemem z pójściem do nieba nie jest to, czy jesteśmy godni (bo nie jesteśmy), lecz czy jesteśmy nieba głodni. Jeśli nie jesteśmy głodni, to nie mamy potrzeby sięgania po pokarm. W czyśćcu Bóg pobudza w ludziach wielki głód.

Kobiety pierwsze zostały poinformowane o zmartwychwstaniu. Dlaczego właśnie one?

To była naturalna konsekwencja sytuacji wcześniejszej: kobiety trwały do końca przy krzyżu. Za wyjątkiem Jana wszyscy mężczyźni rozpierzchli się przecież ze strachu. Kobiety więc otrzymały te nowinę, że Jezus żyje.

Nagroda?

Nie tylko. Oczywiście są i złośliwe żarciki, że Pan Jezus po prostu chciał mieć pewność, że wiadomość o zmartwychwstaniu zostanie przekazana. Więc poinformował kobiety – gaduły. Ale nie o to naprawdę chodzi. Zmartwychwstanie, chociaż jest wydarzeniem realnym, dzieje się też na poziomie serca. Wykracza poza rozum. W takim rozumieniu – sercem – kobiety są lepsze. I tu nie chodzi o czczy sentymentalizm.

Tu również nie chodzi tylko o uczucia. Wolę używać pojęcia „widzieć sercem”, „rozumieć sercem”, bo jest pełniejsze. Kiedy czytamy o spotkaniach ze Zmartwychwstałym, to najpiękniejsze są Jego spotkania z kobietami. Mają w sobie niebywały żar, ogromną gamę emocji. Spotkanie Jezusa z Marią Magdaleną już po zmartwychwstaniu. Ona kocha Go jako mistrza, kocha, jak może kochać kobieta mężczyznę. Widzimy scenę pełną czułości, ale zarazem twardości. Ona na poziomie serca rozpoznaje ukochanego mistrza. Jezus wita ją w sposób bardzo ciepły. Ale potem dodaje: „Nie zatrzymuj mnie, Magdaleno”. W ten sposób stanowczo prosi, by nie przywiązywała się do tego rodzaju Jego obecności, która wcześniej miała miejsce. Od tej chwili Jego obecność będzie już inna. Jezus zaprasza do mocnej wiary.

To przesłanie i dla mężczyzn.

Oczywiście, uniwersalne. Jezus pokazuje, że musimy trwać mimo okoliczności, czasem bardzo trudnych. Bywa, że czujemy się bezpiecznie, mocno czujemy Jego obecność blisko nas. Ale innym razem ta radość znika, pojawiają się mrok i strach. I również w takich momentach trzeba iść za Jezusem, opierając się na samej wierze, bez żadnych pocieszeń. Wierzący przywiązują się czasem zbyt mocno do pozytywnych doświadczeń. Potem, w momentach trudnych, tracą wiarę.

Tamte kobiety niosły Dobrą Nowinę. Jaka jest misja współczesnych kobiet – pojmujących sercem?

To nadal pomoc w niesieniu Dobrej Nowiny: dzieciom, innym kobietom, mężczyznom. To pokazywanie Jezusa na poziomie relacji osobowej wyrażającej się w uczuciach. Święty Ignacy Loyola bardzo dowartościowywał uczucia w wierze. Był świadom, że wybór, rozeznanie na poziomie intelektualnym, bez korelacji ze sferą uczuciową, prędzej czy później się rozsypie. Nie damy rady utrzymać takiej konstrukcji intelektualnej. I to się dzieje nierzadko, kiedy człowiek nie dotknął własnych uczuć. Jeśli chcemy naprawdę iść za Jezusem, musimy dokonywać wyborów trwałych. I musimy być stabilni, zintegrowani. Intelekt, wola i uczucia powinny być w harmonii.

Mam wrażenie, że o taką harmonię coraz trudniej. Choćby w rodzinach, począwszy od małych dzieci...

...po starsze. Takie dorosłe dzieci pukają potem do drzwi seminaryjnych i widać jak na dłoni, że chociaż są ludźmi doskonale wykształconymi, sfera uczuciowa jest u nich słabiutka. Chciałoby się więc, by wierzące kobiety, matki, mocno zintegrowane przez Pana Jezusa na poziomie uczuć, umiały przekazywać dzieciom wiarę. Aby ich dzieci, jako dorośli ludzie, nie miały problemów z uczuciami. Uczestniczyłem kiedyś w rekolekcjach. Jeden z uczestników, profesor filozofii, był niezmiernie zaskoczony i wzruszony. W trakcie medytacji o Ukrzyżowanym wyobrażał sobie, jak stoi pod krzyżem. Płakał. Obudziły się w nim uczucia, o których zapomniał. Potrzeba nam czasem właśnie i takiej formacji, która podprowadzi pod łzy. To jest niebywale oczyszczające. Św. Ignacy, co wynika z jego zapisków, miał dar łez. Jakiś mazgaj? Nie, gdy trzeba, był bardzo twardy i działający. Ale jednocześnie jego sfera uczuciowa była bardzo żywa. Działał i tworzył, ale potrafił wręcz szlochać podczas Mszy.

Ojciec czasem... szlocha?

Trzeba wiedzieć, kiedy można. Niedawno wzruszyłem się podczas Mszy św. koncelebrowanej. Pamiętam też rekolekcje z nowicjatu: byliśmy wręcz zachęcani do proszenia o płacz. By Pan dał nam łaskę łez. Zresztą podczas takich rekolekcji to i do śmiechu blisko. Kiedy szanujemy uczucia, gdy są one zintegrowane z wolą i rozumem, człowiek po prostu staje się bardziej wrażliwy i do śmiechu, i do łez.

Kobiety zobaczyły pusty grób. Współczesne puste groby to...

Tamten pusty grób wprawił w ruch zarówno kobiety, jak i apostołów. Wszyscy niejako odbili się od niego i zaczęli szukać Jezusa. Nie pozostali w żałobie, lecz rozpoczęło się ich działanie. Kobiety idą do grobu. Najpierw anioł im objaśnia, że Jezusa nie ma, bo zmartwychwstał. Potem spotykają Jezusa, który odsyła je do Galilei. I my wszyscy musimy podobnie: odbić się od pustego grobu i zmierzać do swojej Galilei. Przy czym każdy musi się przekonać, co jest jego własnym, pustym grobem. Myślę, że często są to nasze lęki. Strach to oczywiście zdrowa reakcja na pewne sytuacje życiowe. Nie wolno jednak dopuścić do chorego lęku przed życiem. Do lęku, który wlecze się za nami i paraliżuje. Taki strach należy pozostawić jak pusty grób i pozwolić się poprowadzić do Galilei. Trzeba iść do Galilei!

Pusty grób ojca Kowalczyka?

Takim doświadczeniem było dla mnie... powołanie. Rozpocząłem wymarzone studia biologiczne. Wszystko się układało. A mnie opanował lęk. To był dar od Pana Boga. Doznałem doświadczenia pustego grobu. Otrzymałem bodziec, by rozejrzeć się za Galileą. Wtedy nawet nie znałem jezuitów, a po kilku miesiącach, dzięki Bożym wskazówkom, przekroczyłem furtę zakonną. Miałem naturalnie jeszcze obawy, czy dobrze postąpiłem. Jednak wszystko wskazywało na to, że odnajduję swoją Galileę. Rzeczywiście, znalazłem.

Nastąpiły wielkie zmiany.

Oczywiście, pozostawienie pustego grobu i skierowanie się do naszej Galilei skutkuje wielkimi zmianami. Wręcz trudnościami. Potem nawet pojawia się krzyż. Spotkanie Zmartwychwstałego to wymagająca przygoda. Jednocześnie wiadomo, że za krzyżem jest nowe życie. Ostatnie słowo do krzyża nie należy. Nie można jednak spotkać Jezusa i nadal wieść wygodne, bezstresowe życie. I może właśnie dlatego część z nas broni się przed całkowitym nawróceniem. Może dlatego zostawiamy sobie furtkę powrotu: by nie utracić naszych ziemskich zabezpieczeń i wygody. Po ludzku czepiamy się doczesności, mimo że znamy zapewnienia św. Pawła: „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy Bóg przygotował tym, którzy Go miłują”.