Pan Bóg – sam real

publikacja 02.02.2015 06:00

O spotkaniu z Franciszkiem, wymarzonej pracy i Panu Jezusie, który daje wyśnione prezenty, z s. Teofaną Ostasiewicz, karmelitanką Dzieciątka Jezus rozmawia Agata Puścikowska.

Pan Bóg – sam real Jakub Szymczuk /Foto Gość S. Teofana Ostasiewicz, od 14 lat karmelitanka Dzieciątka Jezus, pracuje w Siemiatyczach z dorosłymi osobami niepełnosprawnymi intelektualnie

Agata Puścikowska: Z jakiego domu pochodzisz?

S. Teofana Ostasiewicz: Wspaniałego. Zawsze mi się wydaje, że nie zasłużyłam na tak dobrych rodziców... Mama polonistka, tata, z wykształcenia rolnik, wiele lat pracował z osobami niepełnosprawnymi – to było jego prawdziwe powołanie. Mam dwóch kochanych starszych braci, z którymi toczyłam... mniejsze lub większe wojenki. Od dziecka też marzyłam o siostrze. Starszej siostrze.

Nierealne.

Realne właśnie! Dla Pana Jezusa nie ma nic niemożliwego. Gdy byłam w szkole podstawowej, rodzice (nieformalnie) adoptowali Agnieszkę, starszą ode mnie o 7 lat. Ona potrzebowała rodziny, my potrzebowaliśmy jej. Jezus załatwił mi więc starszą siostrę. A potem dużo starszych sióstr. I młodszych też. W Karmelu. (śmiech) Siostra Agnieszka zresztą zaraziła mnie miłością do osób niepełnosprawnych umysłowo: studiowała pedagogikę specjalną. Pod koniec podstawówki, gdy stałam na życiowym rozdrożu, zabrała mnie na obóz, w którym uczestniczyli jej podopieczni. Te dwa tygodnie dobrego czasu utwierdziły mnie w postanowieniu, że praca z niepełnosprawnymi umysłowo to moje powołanie. Jednocześnie powołanie zakonne coraz mocniej się we mnie odzywało. Nie bardzo wiedziałam, jak to połączyć. Wydawało mi się niemożliwe.

Jaka grzeczna dziewczynka: dobry dom, piękne plany, zero buntu...

Ale kto powiedział, że zero buntu? Ja się mocno buntowałam, spierałam w sobie i na zewnątrz. Jak się ma dwóch starszych braci, to raczej nie jest się potulnym barankiem. Byłam mocno waleczna, taka łobuzica. I dopiero jak doznałam wielkiej Bożej miłości, pod koniec klasy ósmej, jak już się porządnie nawróciłam, zaczęłam iść konkretną drogą. Pod koniec podstawówki doświadczyłam najważniejszej spowiedzi życia. I po raz pierwszy poczułam, że jestem ukochanym dzieckiem Boga i że... Bóg naprawdę istnieje. To było wyjątkowo namacalne. Wtedy wiedziałam już, że Bóg jest żywy, że chodzenie do kościoła to nie jakiś rytuał czy zwyczaj, ale największa potrzeba. Bóg jest żywy! Nie ma innej opcji. W liceum uczestniczyłam już świadomie w codziennej Mszy św. Czułam, że dla Niego warto oddać wszystko, bo Bóg to czysty real.

Wtedy już wiedziałaś, że pójdziesz do zakonu? Mówiłaś o tym rodzicom?

Rozeznawałam, modliłam się, żeby to wszystko wyszło jak najlepiej... A rodzicom delikatnie sygnalizowałam. Chociaż raczej to do nich nie docierało. (śmiech) W czwartej klasie powiedziałam im o swojej decyzji. Najpierw troszkę popłakali. Potem pogodzili się z decyzją. W końcu zaczęli się cieszyć razem ze mną.

Dlaczego wybrałaś karmelitanki Dzieciątka Jezus?

To był rzeczywiście trudny wybór, bo w Polsce jest tyle różnych zgromadzeń. Wzięłam do rąk książkę pt. „Leksykon zakonów”, przeczytałam. Do czterech zgromadzeń, które wydawały mi się najbardziej interesujące i odpowiadające mojemu charakterowi, napisałam. Najszybciej i najcieplej odpisała ówczesna matka generalna karmelitanek Dzieciątka Jezus. Po maturze pojechałam więc do sióstr na rekolekcje. I... zostałam na zawsze. Rozpoczęłam postulat. A potem była pierwsza profesja: w białej sukience, wianku niemal identycznym jak ten od Komunii: z żywych stokrotek. Przepiękny czas i wspomnienia. Rozpoczęło się życie zakonne...

I pewnie efekt: „spodziewałam się czegoś innego”? Bywało trudno?

Wiadomo, że wyobrażenia o życiu wspólnotowym różnią się od rzeczywistości. Jednak miałam dużo szczęścia, bo odkrywanie tych różnic nie powodowało frustracji czy zawodu. Owszem, żyjąc wśród sióstr, poznaje się ich słabości. Ale przede wszystkim poznaje się swoje wady i słabości. Wcześniej nie znałam swoich (aż tylu) wad. W zgromadzeniu mam szansę nad nimi pracować.

Słabości s. Teofany. Słucham.

Naprawdę dużo tego. Chyba najtrudniej mi uporać się z wybuchowym temperamentem. Jestem cholerykiem. Jest ten nerw, za dużo gadania i marudzenia. Na szczęście, dla sióstr i dla mnie samej, jest i refleksja oraz przepraszam. To ważne we wspólnocie: można się różnić, ale potem po prostu trzeba oczyścić atmosferę, relację. I żyć dalej. A poza tym to... mam problem z rannym wstawaniem. Musimy wstawać o piątej rano. Mnie się zdarza o tym zapomnieć. (śmiech) Mam też ogromny problem z wystąpieniami publicznymi w charakterze... gitarzystki. Umiem trochę grać, na potrzeby własne i moich podopiecznych (oni zawsze mnie chwalą i akceptują). Ale czasem trzeba wyjść z nimi przed szerszą publiczność i akompaniować podczas występów naszej warsztatowej grupy teatralnej. To dla mnie katorga. Wstydzę się i boję. Muszę mocno się przełamywać, żeby dać radę... I nie umiem gotować. Kiedyś przez pół roku pracowałam w kuchni i niby się czegoś nauczyłam. Ale szczerze mówiąc, chyba nie mam do tego ani serca, ani zdolności. Potrafiłam spalić ciasto z zakalcem. Szczytem moich umiejętności kulinarnych okazała się pizza.

Pracujesz z dorosłymi niepełnosprawnymi umysłowo. O tym marzyłaś...

Mówiłam ci, że Pan Jezus daje wielkie dary! Jak już byłam w zakonie, skończyłam pedagogikę wczesnoszkolną i rozpoczęłam pracę w przedszkolu, m.in. w Łodzi. Byłam pewna, że tak będę pracować aż do starości. Zresztą bardzo to lubiłam. Kiedy się dowiedziałam, prawie 10 lat temu, że na Podlasiu, w Siemiatyczach, nasze siostry otwierają Warsztaty Terapii Zajęciowej i będą pracować z niepełnosprawnymi umysłowo, popłakałam się ze szczęścia.

Ale nawet nie pomyślałam, że mogłabym być tam potrzebna: przecież nie miałam odpowiedniego wykształcenia. Po kilku latach okazało się, że Siemiatycze wzywają! Siostra prowincjalna zapytała mnie, czy chciałabym tam pracować. Pomyślałam: „Panie Jezu, Ty te warsztaty specjalnie dla mnie założyłeś”. (śmiech) Poszłam na studia podyplomowe z terapii zajęciowej. I pracuję na Podlasiu.

Od kiedy?

Ojej... Sama nie wiem. Trzy? Nie, to już cztery lata. Szczęśliwi czasu nie liczą. (śmiech) Bo tutaj czuję się jak u siebie. Miasteczko niemal identyczne jak mój rodzinny Radzyń Podlaski. Życzliwi, otwarci ludzie. To sprzyja dobrej pracy. I nasi wspaniali podopieczni. Dla nich chce się żyć. Przyjeżdżają rano z Siemiatycz i okolic. Wracają po południu. Są pełnoletni: najmłodsi mają po 20 lat, najstarsi ponad 40. To osoby np. z zespołem Downa, z porażeniem mózgowym, ale też chorzy na schizofrenię.

Sami katolicy?

A skąd. Katolicy, prawosławni. Modlimy się codziennie razem. Wypowiadamy intencje: jedni modlą się za papieża, inni za patriarchę. Jedni za księdza proboszcza, inni za batiuszkę. I mamy wspólne nabożeństwa z okazji świąt. Ekumenizm na poziomie najbardziej ludzkim... Tutaj obok widać z naszych okien: z jednej strony stoi kościół parafialny, z drugiej nasza sąsiadka, cerkiew.

W Rzymie też byliście wszyscy?

Prawie wszyscy. Udało się dzięki dobrym ludziom, którzy sfinansowali nam pobyt i wyjazd. Polecieli niemal wszyscy uczestnicy warsztatów, w tym pięć osób na wózkach inwalidzkich. Dla niektórych, choćby dla Moniki, 35-latki po porażeniu mózgowym, dwie godziny w samolocie stanowiły wielki wysiłek. Ale czego się nie zrobi, by pomodlić się przy grobie Jana Pawła II i porozmawiać z papieżem Franciszkiem...

Spotkaliście się z papieżem?

Tak! Podszedł do nas. Nie mogłam nic powiedzieć z wrażenia, choć miałam przygotowanych kilka słów podziękowania za Rok Życia Konsekrowanego. Papież przytulił Leszka (40-latek z porażeniem mózgowym). A Leszek ofiarował mu naszego warsztatowego anioła.

Anioł warsztatowy. Taki inny rodzaj anioła stróża?

Wydanie z włóczki i drewienka. Razem z uczestnikami warsztatów tworzymy anioły. Takie z włóczkowymi sukienkami, aureolkami. Podopieczni tworzą je z wielkim oddaniem i sercem oraz z dużym wysiłkiem (Monika tka sukienki anielskie – na leżąco), a potem anioły trafiają do domów w całej Polsce. Papieżowi anioł chyba się podobał, bo dokładnie go obejrzał i bardzo dziękował.

Niedawno z papieżem spotkała się inna zakonnica. Śpiewająca s. Christina Scuccia. Niektórzy ogromnie ją krytykują, że zamiast w ciszy wielbić Boga, robi wokół siebie show.

Ja tego tak nie odbieram. Podziwiam ją i za talent, i za odwagę. Obserwuję, jak bardzo wspiera s. Christinę jej wspólnota! Współczesne czasy wymagają od nas, zakonnic, by wychodzić do ludzi i służyć tym, co jest w nas najlepszego. Siostra Christina chwali Boga śpiewem, na oczach milionów. I bardzo dobrze! To jest świetne świadectwo oraz „reklama” Kościoła i zgromadzeń: młoda zakonnica, która jest radosna i twórcza. Taka postawa kłóci się z (krzywdzącym) stereotypem na temat zakonnic.

Że są brzydkie, stare i zgorzkniałe?

(śmiech) Może raczej skwaszone i smutne. Prawda jest taka, że chociaż część zakonnic doświadcza trudności, zdarzają się przecież i odejścia z zakonów, to wiele z nas, pewnie większość, z miłości do Pana Jezusa jest radosnych i szczęśliwych. I to szczęście chcemy nieść ludziom. Moja praca, codzienny trud, to jest absolutne doświadczenie obecności Pana Boga. Pan Bóg w realu. To jest wielki prezent, wielka łaska. Otrzymuję ją tu i teraz: w moich podopiecznych, w moich siostrach i nawet w tej... mojej grze na gitarze.

TAGI: