Baja Tom

Andrzej Kerner

publikacja 19.01.2015 06:00

Pojechał do Indii, żeby przez pół roku żyć z trędowatymi.

 Tomasz Okoński z chłopcami z Jeevodaya Tomasz Okoński z chłopcami z Jeevodaya
Zdjęcia Archiwum Tomasza Okońskiego

To jest mój najukochańszy brat. Nie miał kawałka zdrowego ciała oprócz twarzy. Cały był w jakichś bułach, guzach. My nawet nie rozmawialiśmy ze sobą. Ale zawsze usiadłem koło niego. Potrafiłem pół godziny tak siedzieć. Jakiś herbatniczek czy cukierek przyniosłem. On się tak cieszył, jak ja z nim byłem. Po prostu byłem. Z nim. To mój kochany brat – mówi Tomasz Okoński. Opowiada o chłopcu, trędowatym Hindusie z ośrodka Jeevodaya prowadzonego od 25 lat przez polską lekarkę dr Helenę Pyz. 69-letni Tomasz Okoński spędził w ubiegłym roku w tym ośrodku w Indiach 6 miesięcy. Przeglądamy setki zdjęć z jego archiwum. – Jak te buźki oglądam, to do tej pory mnie coś za gardło ściska – opowiada.

Czego w życiu nie robiłem...

Rytualne dziennikarskie pytania przy takich okazjach. Po co pojechał? Z czym wrócił? Kierunek Indie to raczej domena poszukiwaczy odmiennych duchowości. Tomasz nie jest z tych. Od wielu lat jest wolontariuszem Boga, członkiem Ruchu Focolari, od siedmiu lat mieszka w Mariapoli Fiore (miasteczku fokolarinów) w Trzciance. Pierwszy rok w miasteczku spędził ze swoją ciężko już chorującą żoną, troskliwie się nią opiekując. O swoim wstąpieniu do ruchu nie opowiada wylewnie i długo. – Zawoziłem moją mamę na spotkanie Focolari na Górę św. Anny. No i zostałem – śmieje się. Do Jeevodaya nie wybierał się więc w poszukiwaniu Boga czy sensu życia. Doprowadził go tam splot wydarzeń. Najpierw znajomy nie wiedział, co ma zrobić z partią bucików. Tomasz zaproponował, żeby je podarować trędowatym dzieciom w Indiach. Potem zaczęła go drążyć myśl o wyjeździe. – Cały maj przemodliłem w tej sprawie – mówi. Potem spotkał się z dr Pyz, która akurat gościła w Polsce i chętnie zgodziła się na jego przyjazd. Jednak nawet kiedy zapadła decyzja, że pojedzie do Jeevodaya, jeszcze nie wszystko sobie uświadamiał. – Dopiero gdy trzymałem w ręku bilet, dotarło do mnie, co ja robię! – śmieje się Tomasz Okoński. Mimo że świat nie jest mu obcy: mieszkał przez półtora roku w Stanach Zjednoczonych, pracował w Niemczech, imał się różnych zajęć i zawodów, był m.in. dyrektorem i przedsiębiorcą. Przez kilkadziesiąt lat związany zawodowo z województwem opolskim, zwłaszcza z terenem powiatu krapkowickiego. – Łatwiej chyba byłoby powiedzieć, czego w życiu nie robiłem. Ale Jeevodaya to przygoda życia – podkreśla.

Dodatkowo szczęśliwy

Po przyjeździe do Jeevodaya na Tomasza Okońskiego czekało przygotowane miejsce. – W porównaniu z innymi miałem warunki komfortowe: osobny pokój, w nim łóżko, stoliczek, krzesło, umywaleczkę i normalną toaletę z sedesem. To wystarczyło w zupełności. Takie warunki uczą pokory. Do tej pory kiedy widzę, iloma rzeczami jesteśmy otoczeni, to się łapię za głowę. 90 proc. przedmiotów, które mamy wokół siebie, jest nam niepotrzebnych. Mimo że wie się o tym, to gdy się dotknie takiego naprawdę ubogiego świata, do końca, do bólu przewartościowuje się swoje życie. Po co nam tyle tego! – uważa. W Jeevodaya zostawił wszystko, co miał ze sobą. Wrócił z pustą torbą. – W ostatniej chwili podarowałem jeszcze jednemu ze starszych chłopców zegarek, do którego byłem bardzo przywiązany. Wróciłem całkowicie wolny od dóbr materialnych i przez to dodatkowo szczęśliwy – mówi.

Słowa i języki

W Jeevodaya (co w sanskrycie oznacza: świt życia) nie przydzielono mu konkretnych zajęć. – Nikt mi nic nie kazał. Sam musiałem sobie znaleźć zajęcie. Tam do zrobienia jest mnóstwo rzeczy. Ale nie chodzi o pracę. Chodzi o to, żeby z tymi dziećmi być – opowiada Tomasz Okoński. W ośrodku mieszka ok. 450 dzieci i 100 dorosłych trędowatych – wyleczonych i jeszcze chorujących. Do szkoły przychodzi dodatkowe pół tysiąca dzieci z okolicy. Nauczycieli jest 30. Pan Tomasz znalazł sobie miejsce jako dobry ojciec. Choć nazywano go tam powszechnie „baja” – starszy brat. Mówi, że porozumiewał się głównie językiem miłości. Jaki to język? Ojcowskie przytulenie, pogłaskanie, pomoc w porannym zebraniu się do szkoły i wieczornym kładzeniu się spać. – Tego w główkę pocałowałem, tego przytuliłem – mówi. Pomoc w nauce matematyki, biologii, angielskiego. Albo zabawa na boisku. – Trzeba było ich czymś zająć. No, tośmy fikołki robili, jak to z dziećmi! Albo inne gry. Nauczyłem ich grać w szachy. Bardzo inteligentni są – już przy trzeciej partii miałem problemy, żeby wygrać – snuje opowieść wolontariusz. Były w tym języku miłości także wyrażenia nieco trudniejsze: jak opieka nad chorymi na ospę czy świerzb. Baja Tom namaszczał ciała chorych siarką z oliwą, która przynosi chorym ulgę i leczy. Posługiwał się też angielskim, ale ten język jest tam słabo znany. Jak na kogoś, kto porozumiewał się głównie bezsłownym językiem ludzkiej czułości, wie dużo o spotkanych ludziach. Ciągle opowiada o osobach na zdjęciach. – O, słuchaj, to moja sympatia. Od połowy jej nie ma, ciało „zjedzone” przez trąd. Ale zawsze uśmiechnięta, pogodna, piękna – opowiada Tomasz Okoński o kobiecie ubranej w niebieską chustę.

Zrozumiałem, że im zabawki sprzątam

Nie obawiał się zachorowania na trąd. – Trąd jest uleczalny. Trzeba tylko regularnie brać lekarstwa przez 6 do 12 miesięcy. Zaraża się drogą kropelkową, więc trzeba bardzo uważać. Trąd atakuje słabe organizmy, wyniszczone, a nasze, ludzi białych, są silne – opowiada. Bardziej musiał uważać na grzybicę i wszy. Przed wyjazdem przeszedł dwudniowe odświerzbienie – namaszczenie całego ciała siarką z oliwą. Ale opowiada o tym bez zaaferowania. Bardziej przejmuje się historiami spotkanych dzieci i starszych. – Felczer pracujący w Jeevodaya trafił tam jako 12-letni chłopiec. Był tak zabiedzony, że go ledwo od śmierci głodowej odratowali. Teraz ma żonę, dzieci, pracuje w ośrodku, pomaga innym. Niby się wie, co to jest pokora, ale tam pokora ludzi jest niemal dotykalna – opowiada pan Tomasz. Ponieważ jest człowiekiem duchem niespokojnym, ciekawym świata, wędrował po okolicznych miejscowościach, wioskach, gościł na weselach. Poznawał miejscowe zwyczaje i zachowania ludzi. Na początku drażniły go brud i śmieci na poboczach dróg. Próbował w niektórych miejscach w Jeevodaya i wokół ośrodka sprzątać. – Dopiero potem doszedłem do wniosku, że ja im zabawki sprzątam. Jakiś kamyk, patyk, kawałek cegły – to są ich zabawki. Przestałem sprzątać – mówi. W zrozumieniu mentalności Hindusów pomagała mu także dr Helena Pyz. Dzięki niej i Sekretariatowi Misyjnemu Jeevodaya w Warszawie ośrodek dla trędowatych może w ogóle istnieć. – Twierdzę wręcz, że przebywałem ze świętą. Gdyby nie ona, ci ludzie żebraliby na ulicach, kryli się gdzieś w brudzie, w ciemnych kątach. O ile w ogóle by żyli. A w Jeevodaya mogą żyć jak ludzie, szanuje się ich ludzką godność – podkreśla Tomasz Okoński. I zaczyna zbierać pieniądze na przyjazd 10 młodych ludzi z Jeevodaya na ŚDM do Krakowa. 

TAGI: