Żywot człowieka spełnionego

Mariusz Majewski

publikacja 06.01.2015 06:00

Chodząca historia. Kobieta symbol. Jedna z legend misyjnej Afryki. Trudno w jednym tekście zamknąć bogatą opowieść o lekarce, która przeżyła 103 lata. W tym 43 lata w Ugandzie, poświęcając się trędowatym.

Dr. Wanda Błeńska zmarła  27 listopada w Poznaniu.  Miesiąc wcześniej skończyła  103 lata henryk przondziono /foto gość Dr. Wanda Błeńska zmarła 27 listopada w Poznaniu. Miesiąc wcześniej skończyła 103 lata

Kochała Kościół i doskonale znała swoje miejsce w Kościele i jego misyjnym dziele – mówi ks. Tomasz Atłas, dyrektor krajowych Papieskich Dzieł Misyjnych. Duchowny jest jej wychowankiem. Podkreśla, że podstawą w życiu doktor Wandy Błeńskiej była Eucharystia. W Afryce, jeśli tylko mogła, tak zaczynała dzień. Gdy była już na emeryturze, poznaniacy często mogli spotkać ją w tramwaju, którym jeździła na Mszę św. do kościoła dominikanów. Werbista o. Marian Żelazek wspominał, że miała wyjątkowy dar modlitwy i skupienia. Każdy, kto się z nią spotkał, podkreślał jej pogodę ducha i spokój. Mówiła, że z przykrych chwil w życiu należy wyciągać wnioski, ale nie trzeba ich nazbyt rozpamiętywać. Posiłkowała się przy tym Sienkiewiczowskim Zagłobą, cytując go i żartobliwie mówiąc: „…żeby nie żywić trosk, to same pozdychają z głodu”.

– Ona leczyła nie trąd, ale ludzi chorych na trąd. Często powtarzała, że chorzy powinni otrzymywać witaminy, wśród których najważniejsza jest witamina M. Jeden ze studentów zapytał kiedyś: „Przepraszam, ja znam witaminę C, B12, A, PP, ale nie spotkałem się z witaminą M”. Odpowiedziała mu: „M to jest miłość – najskuteczniejsza witamina” – opowiadał dr Norbert Rehlis, współzałożyciel Fundacji Humanitarnej „Redemptoris Missio”, w której dr Błeńska aktywnie działała. Tłumaczyła, że takie podejście ma podwójną korzyść. Przynosi ulgę chorym i cieszy lekarza.

Dwa marzenia

W opowieści o dr Błeńskiej ważne jest nie tylko to, co w życiu robiła, ale także czasy, w których żyła. W pierwszej połowie XX w. wizja tego, że lekarka ze zniszczonej wojną i zajętej przez komunistów Polski wyjeżdża do Afryki, bo chce tam pomagać potrzebującym, brzmiała dość nierealnie. Doprowadziły do tego życiowe wydarzenia, zawsze jakoś wiążące się z okolicznościami historycznymi. Urodzona w stolicy Wielkopolski w 1911 r., Wanda Błeńska w wieku 23 lat skończyła wydział lekarski Uniwersytetu Poznańskiego. Na studiach nie tylko uczyła się medycznego fachu. Rozwijała też swoje zainteresowanie misjami, angażując się w Akademickim Kole Misjologicznym. – Byliśmy bardzo zżyci, to była fajna grupa. Zawsze chyba tak jest, kiedy ma się jakieś wspólne marzenia. W naszym przypadku była to posługa misyjna – wspominała po latach. W jednym z wywiadów przyznała, że zawsze miała dwa cele: być lekarką i być lekarką na misjach. Wiedziała już o tym jako dziecko. Później, już na emeryturze, nawiązywała do tego podczas spotkań z młodzieżą. – Jeżeli macie dobre, świetlane pomysły, to je pielęgnujcie. Nie dajcie im zasnąć, nie odrzucajcie ich.

Nawet jeżeli wydają się wam niemożliwe do realizacji, za trudne. Swoje marzenia trzeba pielęgnować – apelowała do młodego pokolenia. Jej marzenia przeszły ciężką wojenną próbę. Od 1934 r. pracowała w Szpitalu Miejskim, potem w Państwowym Zakładzie Higieny w Toruniu, w czasie wojny w Szpitalu Morskim w Gdyni. Była podporucznikiem Armii Krajowej i członkiem organizacji Gryf Pomorski. Robiła to, co potrafiła najlepiej. Leczyła chorych i opatrywała rannych. Po wojnie prowadziła Szpital Miejski w Toruniu. Pracowała też w Gdańsku. Władze komunistyczne wiedziały o jej akowskiej działalności. W 1946 r. dostała wiadomość od swojego brata Romana z Niemiec, że ciężko zachorował. Chciała pojechać do niego, ale nie dostała paszportu.

Dopięła jednak swego. Do Niemiec udało jej się przedostać na statku, w komórce na węgiel. Zajęła się bratem i znalazła pracę. Skończyła kurs medycyny tropikalnej. Szybko wyjechała do Wielkiej Brytanii. W 1948 r. skończyła podyplomowe studia w Instytucie Medycyny Tropikalnej i Higieny na Uniwersytecie w Liverpoolu. Na Wyspach spotkała księdza, który znał biskupa w Ugandzie. Poprosiła duchownego, aby napisał list do hierarchy, że polska lekarka chce przyjechać na misje do Afryki. Odpowiedź była pozytywna.

Ryba w misyjnej wodzie

Na Czarny Ląd trafiła w 1950 r. Przez rok pracowała w Port Portal, skąd przeniosła się do Buluby nad Jeziorem Wiktorii. We współpracy głównie z grupą sióstr franciszkanek z Irlandii współtworzyła nowoczesne centrum zajmujące się wyłącznie leczeniem cierpiących na trąd. Jak ocenia swój wkład w to dzieło? – Zaraziłam ich entuzjazmem i dobrze nam się pracowało – mówiła. Dzisiaj placówka prowadzona przez franciszkanki nosi nazwę Centrum Badawcze „Wanda Blenska Training”. A przydomek „matka trędowatych”, którym często określano polską lekarkę, nie pochodził od dziennikarzy, ani od innych misjonarzy. Zaczęli ją tak nazywać mieszkańcy Buluby. Polska lekarka pomagała także w ośrodkach leczenia trądu w Etiopii, Sudanie i Mali. Gdy opowiadała o początkach ugandyjskiej działalności, żartowała, że najtrudniejsze było pierwsze 15–20 lat. I dodawała, już zdecydowanie poważniej: „Byłam wówczas sama z lekarzy. Ciążyła na mnie ogromna odpowiedzialność za diagnozę, którą musiałam stawiać. Czasem musiałam przeprowadzać operacje, w których nie byłam specjalistycznie wykształcona, dlatego jeździłam co sobotę do stolicy.

Tam była akademia lekarska, więc radziłam się chirurga w wielu sprawach”. Pokochała kraj oraz mieszkających w nim ludzi. Była to miłość z wzajemnością. Później zaczęli dołączać do niej inni polscy lekarze. Misjonarze, którzy spotkali dr Błeńską w Ugandzie, wspominają, że domek, w którym mieszkała, był otwarty dla wszystkich i przewijało się przez niego mnóstwo osób, które przychodziły nie tylko z chorobą, ale z różnymi problemami. Przychodziła późno po pracy, a w nocy i tak często wzywano ją jeszcze do chorych. Dużo szczegółów z tego okresu znamy, ponieważ dr Błeńska prowadziła dziennik. „Dziś minęło 7 lat, gdy przybyłam do Buluby. Taki długi czas. Myślę z wdzięcznością dla Boga za tyle szczęścia i błogosławieństwa w życiu i pracy. Czuję się taka szczęśliwa w tej chwili (…) Zaglądam do dzienniczka sprzed siedmiu lat. Wówczas modliłam się, żeby nie dostać trądu. Dziś o tym nie myślę” – zapisała 25 kwietnia 1958 r. Podchodząc do trędowatego, nie zakładała rękawiczek. – Chory nie może czuć, że się go boję lub że się go brzydzę – tłumaczyła. W 1983 r. przekazała kierownictwo ośrodka w Bulubie ugandyjskiemu lekarzowi, swojemu wychowankowi. Sama pełniła później funkcję konsultanta.

Opatrzność i Anioł Stróż

Na emeryturę do Polski wróciła dopiero jako 82-latka. Zmieniła otoczenie, ale w jej życiu dalej gęsto było od spotkań z ludźmi. Dzieliła się tym, co najbardziej znała i kochała – medycyną i misjami. Wykładała medycynę tropikalną w warszawskim Centrum Formacji Misyjnej. Przekazywała nie tylko wiedzę, ale przede wszystkim doświadczenie. – Opowiadała wiele historii z własnych przeżyć, niektóre dobrze zapamiętałem. Na przykład w Bulubie miała pod opieką chłopców z tzw. lepszej szkoły i miejscowych ministrantów. Villagersi przychodzili bez butów, w podartych ubraniach, a ona uczyła ich, aby dbali o swój wygląd i nie mieli kompleksów względem chłopców z rodzin bogatych, których było stać na szkołę i ubrania. Organizowała z nimi zawody sportowe, i jeśli wygrał chłopiec z wioski, podnosiło to ich dumę i poczucie wartości.

Po kilku latach takiej pracy villagersi nie czuli się gorsi. Ten przykład bardzo mi się przydał w mojej pracy – wspomin a o. Bogusław Dąbrowski, franciszkanin, misjonarz w Ugandzie, który poznał dr Błeńską w CFM. Podczas tych bardzo wielu spotkań z ludźmi często była pytana, czy nie bała się o swoje życie w czasie wojny, potem w czasie komunizmu, a następnie w kontakcie z trądem. Nie wdawała się w długie odpowiedzi. Ucinała, że taka jest jej praca: jest potrzebujący, jest choroba, rana, trzeba pomóc. Przyznawała, że zawsze głęboko wierzyła w Bożą opatrzność i to chyba bardzo pomagało. – Stale towarzyszyło mi uczucie, że gdyby nie nadzwyczajna pomoc Boga, to ja bym nic nie zrobiła. I rzeczywiście doświadczyłam na różny sposób tej pomocy. Gdy człowiek modli się z absolutną rozpaczą, skulony w sobie bez słów, pojękując tylko sercem, wtedy Bóg działa w cudowny sposób – mówiła w jednym z wywiadów. – Wierzę mocno w pomoc Anioła Stróża – dodawała. Za swoją pracę od Jana Pawła II otrzymała Order Rycerski Świętego Sylwestra, najwyższe odznaczenie przyznawane świeckim zaangażowanym w życie Kościoła. Dostała też krzyż Pro Ecclesia et Pontifice, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski i Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski. Była honorową obywatelką Ugandy i miasta Poznania. Są szkoły jej imienia.

Ale najbardziej wymowne są wyrazy wdzięczności od afrykańskich pacjentów. Gdy wracała do Polski, jej podopieczni prosili, żeby do nich wróciła, bo chcą, „żeby tam umarła i z nimi leżała”. Po śmierci dr Błeńskiej pojawiły się komentarze, że żyła i umierała w opinii świętości. Być może oficjalnie zbada to Kościół i matka trędowatych wróci do swoich potrzebujących jako ich patronka. 

TAGI: