Z powrotem w domu

ks. Roman Tomaszczuk; GN 4/2013 Świdnica

publikacja 05.02.2014 06:00

Kiedy życie stało się nie do wytrzymania, znalazła drogę wyjścia. 
To było jednak tylko złudzenie. 


Maria Grabowska czuje się w kościele jak u siebie ks. Roman Tomaszczuk /GN Maria Grabowska czuje się w kościele jak u siebie

Jej śpiew, mocny i pewny, rozbrzmiewa szczególnie donośnie podczas porannych Mszy, gdy w kościele jest zaledwie kilka osób. Wtedy ogromne wnętrze bielawskiej świątyni wypełnia się czystym uwielbieniem. Maria śpiewa z pasją.


Miara się przebrała


Tego dnia, gdy do jej drzwi zapukali niespodziewani goście, nie chciała nikogo widzieć. Miała wszystkiego dosyć. Biła się z myślami o sens swojego życia, takiego życia: ona – mężatka z dwójką dzieci, kobieta walcząca z pijaństwem swego męża, uginająca się pod ciężarem trudnej sytuacji finansowej, obarczona obowiązkiem utrzymania domu i wychowania dzieci. Otworzyła z ciekawości. Zaczęli mówić prosto do jej serca.

Byli grzeczni, uprzejmi, gotowi do pomocy. Cytowali Biblię – to jej najbardziej zaimponowało. „Bóg się nade mną zmiłował” – pomyślała. Wyciągnął dłoń. Chwyciła ją mocno. Zaprowadził ją do Świadków Jehowy, do Sali Królestwa. Wreszcie poznała prawdę i spotkała ludzi żyjących zgodnie z wolą Boga. Szybko poczuła się doskonale wśród sprawiedliwych i bogobojnych braci i sióstr. Pozbyła się wszystkich grzesznych bałwanów: świętych obrazów, figurek, krzyża. Przestała chodzić do kościoła. 
Tego jednak było już za wiele, nawet dla jej niewierzącego męża. „Nie będziesz mi wstydu robiła, nie będziesz się z sekciarzami zadawała!” – wrzeszczał i żądał wystąpienia ze zboru.
Życie stawało się coraz bardziej nieznośne. Mąż nie tylko miał jeszcze jeden powód do awantur, przestał nawet dawać pieniądze na dom. „Niech cię bracia utrzymują” – kpił.
 Ci rzeczywiście przychodzili z pomocą, ale do czasu, gdy mieli pewność, że Maria jest już całkowicie po ich stronie. Że jest naprawdę ich siostrą. Wtedy dyskretnie wycofali się ze wsparcia. Zaczęli podsuwać inne rozwiązania: zostaw go, po co się masz z nim męczyć, daj sobie spokój, zażądaj eksmisji. 
To nie było dobre. W sercu pojawił się niepokój.

Tymczasem zaczęła głosić naukę świadków. Wędrując od domu do domu, coraz trudniej znosiła wizyty u katolików. Była bardzo rozproszona i zakłopotana – szczególnie wobec wizerunku krzyża. Szukała go, podświadomie rozglądając się po ścianach. Gdy trafiała na Ukrzyżowanego, od razu pytała: „Czy Ty mnie jeszcze kochasz?”. 


Droga wyjścia


– Nikogo nie mam na sumieniu – mówi dzisiaj Maria Grabowska.
– Na szczęście nikogo nie udało mi się wciągnąć do Świadków – cieszy się i opowiada o dniach, gdy zaczęła otwierać oczy i widzieć rzeczy takimi, jakimi są, a nie jakimi chciała, żeby były.
­– Po spotkaniu formacyjnym w Sali Królestwa świadkowie zaczynali opowiadać o tym, co widzieli u katolików, którzy wpuścili ich do domów: o nieporządku, o brudzie, o „bałwanach” wiszących na ścianach i poustawianych w każdym kącie – wspomina. – Docierało do mnie, że przecież z taką pogardą traktują tych, których kocham. Po dwóch latach gorliwego zaangażowania w poznawanie nauki Świadków i głoszenia jej poznałam ich. Okazali się takimi samymi grzesznikami jak katolicy, choć pierwsze wrażenie miałam inne – mówi.
 Jednak jej umysł pozostawał zatruty, także strachem przed odrzuceniem. Było jej coraz gorzej wśród świadków, ale bała się powrotu do Kościoła, bo… „oni cię odrzucą, nie będą chcieli cię z powrotem, będą cię poniżać” – pamiętała ostrzeżenia. Wiedziała też, że gdyby podjęła próbę odejścia ze zboru, czeka ją potępienie, bo od Jehowy nie można bezkarnie odejść, nie można Go porzucić, nie zamykając sobie drogi zbawienia. Każdy, kto wyprze się przynależności do wybranego ludu, staje po stronie zatracenia.


Przyszedł jednak dzień, gdy udręczona zarówno sytuacją w rodzinie, jak i wewnętrzną walką z wątpliwościami doświadczyła fizycznego zła. Myła garnki i wtedy zupełnie wyraźnie usłyszała głos: „Słuchaj, daj sobie z tym wszystkim spokój. Ile się można męczyć? Po co się szarpać, skończ ze sobą, tam będzie ci lepiej, tam niczego ci nie zabraknie”.


Nadchodzi czas


„Pamiętajcie! – istnieje diabeł, nie tylko Bóg, ale i Jego przeciwnik i jemu zależy tylko na jednym, żeby z was zrobić »nic« na tym świecie. On was nienawidzi” – przedarło się do jej świadomości ostrzeżenie matki, jej matki, która w dzieciństwie powtarzała z kolei słowa swojego ojca. – Jak przystąpi do ciebie, powiedz: „Idź precz, szatanie!” – radziła wtedy. Powiedziała. 
„ Co się ze mną dzieje?” – serce Marii świdrowało dramatyczne pytanie. Odeszła od kuchennego zlewu. Weszła do pokoju: zimnego, nieprzyjemnego, z pustymi ścianami. – Nic mi nie wychodzi, wszystko się wali – padła na kolana i zaczęła szlochać. – Boże, pomóż mi! – łkała pełna bólu, zagubienia, ale i determinacji. Po policzkach płynęły łzy. 


Przestała przychodzić na spotkania Świadków. Zaniepokojeni bracia odwiedzali ją, namawiali do odnowienia więzi. Wymawiała się, zwodziła, odwlekała jasne postawienie sprawy. I płakała. Łzy pojawiały się każdego dnia. Podczas codziennych czynności, w pracy, na spacerze. 
Była na rozdrożu, ale jakby wszystkiego było mało, zaczęła spóźniać się miesiączka. Poszła do lekarza. – Tylko tego brakowało – pomyślała, ale kiedy mąż skwitował z radością: „No to będziemy mieli małą Marysię” – odetchnęła z ulgą. „To będzie przełom, ja temu dziecku muszę dać nowe życie, od początku uporządkowane” – mobilizowała siebie i męża. Postanowiła zmianę i od razu zaczęła się o to „nowe” modlić. Nie miała jednak odwagi przekroczyć progu kościoła, choć majestatyczną wieżę bielawskiej fary widzi ze swojego okna. Nie była gotowa. Kiedy urodził się syn, nie zdecydowała się go ochrzcić. Jeszcze nie teraz. A czas płynął.


Drzwi trzeba otworzyć


Nagle znajduje się w wielkim tłumie. Nie zna tych ludzi, ale trzyma za rękę synka, tylko jakoś taki starszy jest i na biało ubrany. Idzie z tym tłumem do jakiegoś zamczyska. Przechodzi przez bramę, dziwi się, nie zna miejsca. Nigdy tu nie była, ale się nie boi, słyszy bowiem piękny śpiew. Nie zna słów, ale wie, że śpiew jest mocny, męski. Wchodzi dalej. Ludzie się rozchodzą. Jedni idą gdzieś na lewo, większość idzie prosto. Tam też idą oboje. Nagle znajdują się na wielkiej łące. Skąd tu łąka? Nie wie. Ogląda się za siebie i wtedy wyrasta przed nią ogromny mur zamczyska, a na nim, jak na telebimie, wizerunek Matki Boskiej. Tej z Jasnej Góry. Patrzy zafascynowana i nie może uwierzyć, że to prawda, bo Maryja gestem przywołuje ją do siebie. 
– Wtedy się budzę – wspomina po latach wydarzenia z roku 1997. – Rozglądam się i już rozumiem. To sen. Tylko sen, gdyby nie to, że Maryja mi się przyśniła. Więc jeszcze mocniej zaczynam prosić Ją o pomoc w odkrywaniu drogi życia – mówi Maria.


Sen jest przełomem. Zaczyna wierzyć bez jakiegokolwiek wahania w to, że tylko Bóg może uzdrowić jej życie. Bóg, którego znowu zaprasza do swojego domu. Już prawie dziesięć lat żyje w zawieszeniu: opuściła Świadków, ale nie wróciła do Kościoła. Dziesięć lat oczyszcza serce, porządkuje to, co zburzyli Świadkowie i ich nauka, dziesięć lat płyną łzy z jej oczu. 
Od znajomej Maria otrzymuje obraz Jasnogórskiej Pani. Nigdy nie była w Częstochowie, ale z opisu domyśla się, że śniła o jasnogórskim klasztorze. Wiesza krzyż na ścianie swojego pokoju. Wreszcie z powrotem zna smak pokoju serca i radości z powrotu do domu. To nic, że wciąż ma problemy z mężem, że jego alkoholizm się pogłębia. To nic, że trudności życia dają się we znaki – w jej sercu panuje pokój.
Decyduje się więc na wizytę w kancelarii parafialnej – dziwne, choć to po sąsiedzku, droga do tych drzwi zajęła jej dziesięć lat życia. Gdy stoi w kolejce, czuje nie tylko ulgę, ale i ogromną tremę. Dezerteruje.


Po szesnastu latach


– Historia z ucieczką sprzed kancelarii parafialnej powtarza się trzykrotnie – zaznacza. – W końcu nachodzi mnie myśl, dzisiaj wiem, że to Duch Święty mnie natchnął: „Umów się na rozmowę”. Szukam więc numeru telefonu. Odbiera sam proboszcz, mówię ogólnie, że chcę wrócić do Kościoła, nie wspominam jeszcze, że od Świadków Jehowy. Wciąż obawiam się, czy nie mieli racji, gdy wmawiali mi, że katolicy odrzucają tych, którzy wystąpili z Kościoła. Jestem umówiona, to mnie dyscyplinuje, bo z zasady dotrzymuję terminów. Gdy zaczynam opowiadać swoją historię, nie kryję niczego. Że porzuciłam Kościół dla sekty, że mam nieochrzczonego synka, że żyję od lat bez udziału w życiu Kościoła, nawet księdza po kolędzie nie przyjmowaliśmy. Proboszcz ks. Stanisław Chomiak słucha cierpliwie. Niczemu się nie dziwi, nie komentuje, nie potępia, więc coraz śmielej otwieram przed nim swoje serce. Gdy kończę, on mówi: „W takiej sytuacji jest pewna procedura, której powinniśmy się trzymać. Proszę przyjść za tydzień i ustalimy cały harmonogram”. Wychodzę rozanielona. Tak przejęta i lekka jak nigdy dotąd. Wchodzę do kościoła i od razu przypomina mi się dzień, gdy będąc jeszcze u Świadków, weszłam kiedyś do świątyni i z przejęciem i namaszczeniem dotykałam kamieni, ławek, konfesjonału. Całowałam święte przedmioty. Teraz chciałabym zrobić to samo, tylko nie z tęsknoty, jak wtedy, ale z radości, z dumy, że wreszcie jest normalnie – wspomina.


Po tygodniu, gdy wraca do proboszcza, ten już wszystko ustalił: syn zostanie przygotowany do chrztu i Pierwszej Komunii św. przez s. Kazimierę, augustiankę z Bielawy. Jest październik 1999 r. – Pani natomiast niech chodzi do kościoła na Msze św., niech się modli i przygotowuje do spowiedzi św. Gdy już pani do tego dojrzeje, proszę dać znać – precyzuje duchowny.
Maria potrzebuje pięciu miesięcy. 16 lutego w Roku Jubileuszowym 2000 przystępuje do spowiedzi św. Słowa rozgrzeszenia usłyszała ponownie po 16 latach od ostatniej spowiedzi. Po spowiedzi składa wyznanie wiary. Znowu jest w Kościele. Następnego dnia przyjmuje Komunię św. Jest w niebie. 
Rok później, w Wielkanoc, jej młodszy syn zostaje ochrzczony. To wielkie wydarzenie dla całej rodziny. Miesiąc później chłopiec przyjmuje Komunię św. i wkrótce, razem z innymi dziećmi i rodzicami jadą do Częstochowy. 
Na miejscu Maria ma niezwykłe przeczucie, że już tu była, że szła tą droga, że Kamil jej towarzyszył. Przypomina sobie sen. Maryja spełniła swoją obietnicę. „Jesteśmy tu znowu” – mówi do synka. „Nie, mamo, nie byliśmy tu” – odpowiada malec, ale matka wie swoje.


Wróciła. „Teraz czas na męża" – pomyślała.

TAGI: