Hej kolęda, kolęda!

Karina Grytz-Jurkowska; GN 2/2014 Opole

publikacja 14.01.2014 06:00

„Pokój temu domowi” – mówi kapłan, wchodząc do kolejnego domu. „I wszystkim jego mieszkańcom” – dopowiadają ministranci. Chwila modlitwy, krótka rozmowa i trzeba iść dalej, bo inni czekają. Jednak nie zawsze bywa tak spokojnie.

Już wszystko gotowe, na stole z odświętnym obrusem krzyż, zapalone świece i woda święcona – rodziny z uśmiechem witają swojego proboszcza, ks. Tomasza Horaka. krzysztof sentyrz Już wszystko gotowe, na stole z odświętnym obrusem krzyż, zapalone świece i woda święcona – rodziny z uśmiechem witają swojego proboszcza, ks. Tomasza Horaka.

Jadąc przez wioski o tej porze roku można dokonać ciekawej obserwacji. Niby nic – otwarta furtka zachęca do wejścia, a przy niej lub na ganku kręci się niecierpliwie lub też spogląda w tym samym kierunku odświętnie ubrana męska postać. Jeśli jednak taki widok jest niemal przed każdym domem, to pewny znak, że trwa właśnie kolęda. Wkrótce z któregoś mieszkania wymaszerują dziarsko ministranci, a w ślad za nimi podąży ksiądz. – Z dzieciństwa pamiętam, że przygotowania do kolędy trwały od rana: trzeba było zamieść podwórko lub odśnieżyć ścieżkę, wytrzeć korytarz, ustawić domowy ołtarz na stole: biały obrus, krzyż, świece. Po wczesnej stracie ojca mnie przypadła rola, by oczekiwać proboszcza u furtki i wprowadzić w dom, bo to było zadanie gospodarza – opisuje ks. Jan Szywalski. Odwiedziny księdza to wydarzenie dla rodziny i domu, na który ze słowami „Boży pokój niech zstąpi na ten dom!” spływa błogosławieństwo. To okazja do modlitwy, rozmowy, podzielenia się zmartwieniami, radościami, przemyśleniami. Czasem jednak na tym spotkaniu rozgrywają się horrory i scenki komiczne.

Kolędowe dramaty

– Kiedyś w Radoszowach, u jednego gospodarza, przyszedłem na kolędę, klęknąłem i już chciałem rozpocząć modlitwę, a tu nagle pan domu przewrócił się. Myślałem, że potknął się o dywan, ale widzę, że się nie podnosi, że coś mu się stało. Gdy sąsiad dzwonił po pogotowie zacząłem robić sztuczne oddychanie. Po powrocie zmienił mnie, ja pobiegłem po oleje św. Przed przyjazdem karetki udzieliłem namaszczenia chorych. Przybyły lekarz stwierdził zgon. Do dziś, jak jestem w tej parafii, przypominam sobie tę kolędę – opowiada o najbardziej wstrząsającym wspomnieniu ks. Franciszek Brzenska. Nie tak smutne w zakończeniu, acz także dramatyczne zdarzenie przeżył ks. Józef Gacka. – Byłem u starszej pani. Po modlitwie rozmawiamy. Nagle patrzę, a stojąca między mną a drzwiami choinka zapaliła się cała od świeczek. Cofnąłem się, ale za plecami miałem piec. Płomień z drzewka szedł na mnie. Ugasiliśmy pożar, ale omal się nie upiekłem, gospodyni też poparzona. W innym mieszkaniu wchodzę, a tu czarny sufit, okna otwarte – sztuczna choinka zapaliła się tuż przed moim przybyciem – opowiada dziś już z uśmiechem.

W PRL-u

Do anegdotek przeszło wiele opowieści z odwiedzin duszpasterskich w czasach komunistycznych i stanu wojennego. – W Koźlu, idąc na kolędę do bloku, gdzie było ok. 30 rodzin, wziąłem plik kartotek. 25 minut później skończyliśmy, zaproszono nas tylko do 2 mieszkań. Potem przyjąłem system zaproszeń na kolędę, gdzie chętni się wpisywali. Zdarzało się jednak, że szliśmy do niezapisanych osób, bo otworzyli drzwi i nas zaprosili – wspomina ks. Alfons Schubert. Były też i przykre sytuacje, gdy rozzłoszczony mieszkaniec krzyczał na ministrantów, że hałasują na korytarzu. – To było w Opolu. Dzień wcześniej ministranci dowiadywali się, kto przyjmie kolędę. Na jednej z ulic, Katowickiej, zamieszkanej głównie przez wojskowych, były to pojedyncze osoby. W jednym z zaznaczonych mieszkań zdziwienie, ale zaproszono nas do środka, pomodliliśmy się. Później okazało się, że oni nie zamawiali kolędy, a gospodarz jest oficerem wojska polskiego. Gdy wyszliśmy, ich sąsiedzi z naprzeciwka zawołali „Do nas mieliście przyjść” – ministranci pomylili numery mieszkań. Ci sąsiedzi byli w szoku, że ten wojskowy, niesprzyjający katolikom, przyjął kolędę – opowiada ks. Gacka. Pozytywne zaskoczenie przeżył też ks. Tomasz Horak. – Tuż po stanie wojennym, w Nysie, byłem na kolędzie w bloku zamieszkałym przez samych wojskowych – 11 pięter, 3 klatki, prawie 100 mieszkań, ale kolędę przyjmowali nieliczni, więc zwykle szło szybko i pomagałem jeszcze koledze na innej ulicy. Zawsze wjeżdżaliśmy windą na górę i schodząc pukało się do mieszkań. A tu tego roku jedno, drugie, trzecie mieszkanie – wszędzie przyjmują kolędę. Po dwudziestu mieszkaniach pytam, co się stało, że wszyscy nas zapraszają? A gospodyni na to: „A ksiądz nie zauważył?”. „Czego?” – pytam. „A że same kobiety są, nie licząc mężczyzn z orkiestry? Pozostali pojechali wczoraj na poligon”. Takie były czasy, ludzie się bali – dodaje ks. Horak.

Folklor

Do klasyki w historii każdego księdza należały sytuacje, że gospodarza nie było, a dziecko wygadało, że tata siedzi w łazience czy innym pokoju. – Prócz modlitwy, sprawdzenia zeszytu do religii, bywały omawiane sprawy ludzkie, zdarzały się także dyskusje światopoglądowe, np. z zielonoświątkowcami czy którymś z młodych członków rodziny. A kiedy wchodziłem do bloku, na kolejnych piętrach rozlegał się szept dzieci „Ksiądz idzie” – opisuje ks. Gacka. Podczas spotkania z duszpasterzem zdarzały się i konflikty, gdy np. żona zaczynała się skarżyć, że mąż pije. Czasem wywiązywała się kłótnia i trzeba było uspokajać, by nie doszło do rękoczynów. Te zresztą też się zdarzały. Ks. Gacka pamięta, jak raz znajomy wikary wdał się w spór z gospodarzem i musiał uciekać. Nieraz w zamkniętym pokoju głośno „kolędował” jakiś Azor. Jak udało mu się uwolnić, to ministranckie łydki były zagrożone. – Kiedyś wyskoczył na nas taki podwórkowy Burek. Odruchowo machnąłem kropidłem i niechcący „prześwięciłem” psa, ale pomogło! Odskoczył i dał nam spokój – uśmiecha się ks. Horak. Innym razem, jako młody wikary trafił do zaniedbanego domu. Stary dziadek w pokoju, zamiast choinki jakaś gałąź, 3 rogi sufitu zapadnięte, zalane, widać, że dach mocno przecieka. Gdy tłumaczył, że może warto zadbać o dom, gospodarz spojrzał z politowaniem i mówi „A księżulek młody, Podola nie pamięta...”. Były i zdarzenia z perspektywy czasu komiczne. – W Kietrzu wracam z ministrantami przez pola, a śniegu napadało solidnie. Nagle idący przede mną chłopcy zniknęli – okazało się, że pod śniegiem był dół, w który wpadli. Na szczęście nic się nie stało – mówi ks. Horak. – Kiedyś jako domownik z przerażeniem obserwowałem, jak stare krzesło pod proboszczem coraz bardziej się rozchodzi i jeszcze trochę, a gruchnie. Na szczęście w odpowiedniej chwili ksiądz wstał. Odetchnąłem – wspomina ks. Szywalski. Innym razem towarzyszący mu ministranci tak zadymili kadzidłem, że mieszkańców nie było widać, a jego samego chwytał atak astmy. Kiedyś też jeden z chłopców zahaczył kadzidłem o podłogę i rozsypał żarzące się węgielki na dywan.

Blisko ludzi

Dla ministranta dawniej kolęda była atrakcją – podglądanie znajomych, podsłuchiwanie, jak ksiądz pyta koleżanki z religii. – Jestem jeszcze pod wrażeniem, jak kiedyś kazał nam wyjść, zamknął drzwi i grzmiał na parę młodych, którzy żyli „na krykę”. Nawet my na korytarzu się skulili. Dziś musiałby wygłosić takie gromkie kazanie w co drugim domu – dodaje ks. Szywalski. – Odwiedziny duszpasterskie to była dobra rzecz, choć męcząca, zwłaszcza gdy lat przybywało. Ale szło się do tych ludzi z miłością, cieszyło na spotkanie z nimi – taką opinię słyszę od wszystkich rozmówców. – Były serdeczne rozmowy, czasem wiele się wyjaśniało, prostowało, ale bywało, że czuło się lodowy chłód. Na wsi każdego znało się od podszewki, w mieście wielu parafian było prawie obcych – podkreśla ks. Schubert. Przy okazji kolędy proboszcz nieraz służył inną pomocą. Ks. Schubert opowiada, że w latach 70. w Kolnicy chodził po domach z „colsztokiem” (metrem) i wymierzał pomieszczenia na łazienkę albo podłączał pralki. Proboszczowie trafiali do biednych domów, do szarych bloków robotniczych i do willi. – Pamiętam, jak jako ministrant chodziłem w Toszku z ks. Tomaszem Labusem. On miał taki piękny zwyczaj, że w ubogich domach niepostrzeżenie podczas rozmowy wsuwał im pieniądze pod obrus. A dla nas, u których w domu się nie przelewało, kolęda była okazją do zjedzenia dobrego obiadu czy kolacji – wspomina ks. Werner Szyguła z Ujazdu. Przez lata na kolędzie widać zmiany społeczne i demograficzne. Zwykle obecne były na niej osoby w średnim wieku i starsze oraz gromadka dzieci, młodzi byli w szkołach. Z czasem dzieci ubywało, rodziny były mniej liczne. Teraz jest sporo takich, w których zostało dwoje ludzi, a dzieci w Holandii, Anglii. Tam kolęda staje się smutna. Opowiadają o samotności, czasem płyną łzy. A ksiądz słucha.

TAGI: