Muzyka sfer

ks. Włodzimierz Lewandowski

Wyrażająca się w prostych śpiewach pobożność ludowa jest w stanie spotkać się z wyrafinowanymi formami muzycznymi.

Muzyka sfer

Adwentowych inicjatyw przybywa. Zarówno w parafiach jak i w necie. Przy okazji toczą się dyskusje. Najczęściej o śpiewach. Zwolennicy takiej bądź innej formy muzycznej przerzucają się argumentami. Przy okazji swoista licytacja. Gdzie lepszy nastrój. Gdzie wcześniej. Gdzie bardziej topowo. Nie lubię takich przepychanek. Z kilku powodów.

Zwolennicy chorału i śpiewów chórowych wydają się być przekarmieni obrazami z filmu Misja. Owszem, film akurat oddaje prawdę historyczną. Indianie Guarani rzeczywiście tak przeżywali liturgię. Jednak nie zawsze religijność ludowa jest w stanie wyrazić to wszystko czym żyje za pomocą wysublimowanych form muzycznych. Często wyraża się w śpiewie z przytupem, w formach prostych, nie radząc sobie z odróżnianiem ósemki od kropki przy półnucie. Co nie znaczy, że brak jej żarliwości. Pisał o tym swego czasu Szymon Hołownia. Jak przeżywał parafialny odpust. I po prostu nie oceniał. Nie porównywał. Choć prawdopodobnie śpiew nie odpowiadał jego gustom muzycznym.

Możliwości kształtowania gustów zresztą bywają różne. W zależności od środowiska. Łatwo chwalić się poziomem, gdy na wyciągnięcie ręki są dziesiątki uzdolnionych studentów, szkoły muzyczne i cały zespół ludzi, troszczących się o przygotowanie liturgii. Schody zaczynają się w momencie, gdy jedna z dwóch uzdolnionych muzycznie osób pracuje czterdzieści kilometrów od parafii, druga tyle samo pokonuje, jeżdżąc do szkoły. A to dopiero  pierwszy stopień trudności.

W ubiegłym roku znalazłem w jednym z czasopism świadectwo. Zamieszkująca w okolicach dużego miasta rodzina każdego dnia jeździła na Roraty do tamtejszego klasztoru. Po  niej dziecko szło, w tym samym mieście, do szkoły. Zastanawiam się co było, gdyby dziecko musiało wrócić na ósmą do szkoły w miejscu zamieszkania. A w takiej właśnie sytuacji są tysiące dzieci w Polsce.

Oglądam wrzucane do Internetu filmy i też marzę o pięknych Roratach w parafii. Ale też marzę, że któregoś dnia pojawi się jakaś grupa zapaleńców i zaproponuje: raz w tygodniu przyjedziemy do was i swoim śpiewem włączymy się w liturgię. I przez dwa lata będziemy systematycznie dojeżdżać, by uczyć młodzież gry na jakimś instrumencie. To również jest ewangelizacja.

O tym, że wyrażająca się w prostych śpiewach pobożność ludowa jest w stanie spotkać się wyrafinowanymi formami muzycznymi przekonałem się przy okazji Uroczystości Bożego Ciała. Od dwóch lat przyjeżdżają do nas muzycy jednego ze znanych chórów na warsztaty. Przy okazji włączają się w liturgię parafialną. W tym roku sumę poprzedziła nauka śpiewu. Trzeba było usłyszeć wielogłosowe Alleluja czy Amen na zakończenie Modlitwy Eucharystycznej. Do skomentowania nadaje się tylko jedno słowo. Apokalipsa. Niebieskie Jeruzalem.

Ale też muzycy nie wybrzydzali na ludowe śpiewy w czasie procesji. Nie kręcili nosem na tradycyjne ołtarze. Przecież w ten sposób, komentował jeden z nich, wyraża się wiara tych ludzi i ich miłość do Pana Boga. Prawdopodobnie dzięki takiemu właśnie nastawieniu ze wspólnej modlitwy wyrosło dobro i – co najważniejsze – chwała Boża. Pięknie to współbrzmiało. Zaśpiewane z lekkim przytupem „Panie dobry jak chleb”, a kilka minut później wielogłosowe „Ty, co jak pelikan.” Bo pelikan (dar studentki z Torunia) umieszczony był w dekoracji ostatniego ołtarza.

Więc z Roratami jest podobnie. Jak napisałem na początku nie chodzi o licytację. Gdzie ładniej i co lepsze. Chodzi o wspomniane w ostatnim akapicie współbrzmienie, o spotkanie. A najbardziej chodzi o chwałę Bożą. Nie tylko na Roratach zresztą.