Wszystko było po coś

Agnieszka Napiórkowska; GN 46/2013 Łowicz

publikacja 23.11.2013 06:00

O niespełnionych marzeniach, duchowym odpoczynku w drodze i spotkaniach z ks. Franciszkiem Blachnickim z Markiem Pastusiakiem rozmawia Agnieszka Napiórkowska.

Marek Pastusiak nie ma wątpliwości, że Bóg przez cały czas czuwa nad jego życiem Marek Pastusiak nie ma wątpliwości, że Bóg przez cały czas czuwa nad jego życiem
Agnieszka Napiórkowska /GN

Agnieszka Napiórkowska: Niemalże na mecie Roku Wiary chciałabym zapytać, jak w Twojej pamięci zapisał się ten czas?

Marek Pastusiak: Muszę przyznać, że był to dla mnie bardzo trudny rok, przede wszystkim zawodowo. Nie ukrywam, że te trudności, tak jak ewangeliczne ciernie z przypowieści o siewcy, trochę mi przysłaniały świadomość, że jest to Rok Wiary. Ale Bóg przypominał mi o swojej bliskości i dzięki temu, że udawało mi się to zauważać, zachowywałem pokój.

Nie było w tym czasie żadnych duchowych cukierków, które osładzałyby choć trochę te zmagania?

Były! Między innymi podczas tegorocznej łowickiej pielgrzymki młodzieżowej wydarzyło się coś, co mnie bardzo poruszyło i wzmocniło. Jeden z braci z grupy pomarańczowej, znanej z radosnego świadectwa wiary, kiedy usuwałem jakiś problem techniczny, powiedział do mnie: „Błogosławię brata”. Co ważne – nie był to kapłan, ale osoba świecka. To błogosławieństwo zrobiło na mnie niesamowite wrażenie i dodało siły. Zresztą cała pielgrzymka, w której posługuję jako techniczny, sprawiła, że – mimo fizycznego zmęczenia – wróciłem odprężony duchowo.

Zawsze, kiedy spotykam Cię na pielgrzymce, robi na mnie wrażenie to, że facet, który w Skierniewicach jest prezesem jednej z największych miejskich spółek, potrafi zejść z fotela, założyć pielgrzymkową koszulkę i stać się bratem zajmującym się kabelkami i nagłośnieniem.

Dla mnie to nie jest żaden problem. Przyznam ci się, że funkcjonowanie „pod krawatem” mnie męczy. Na pielgrzymce psychicznie odpoczywam od podejmowania decyzji, od bycia na świeczniku, a naprawiając nagłośnienie czy jakieś inne urządzenia, wiedząc, że się komuś w ten sposób pomaga, czuje się satysfakcję. A poza tym, od kiedy pierwszy raz wszedłem na pielgrzymi szlak, a miało to miejsce w czasie studiów w 1982 r., od razu poczułem, że są to moje klimaty i moja duchowość. Przez 6 lat na Jasną Górę pielgrzymowałem z pielgrzymką lubelską. Teraz każdego roku na Przeprośnej Górce spotykamy się z pątnikami z Lublina. Zawsze do nich idę. Mam tam przyjaciół i znajomych. Za każdym razem choć parę zdań zamieniam z ks. Janem Domańskim, z którym zaczynałem pielgrzymowanie, a który jest tam teraz jednym z ojców duchowych. To zawsze są niesamowite spotkania.

W Twoim życiu było wiele spotkań i wydarzeń, które miały na Ciebie duży wpływ i które pomogły Ci duchowo wzrastać.

Jak większość Polaków, wzrastałem w rodzinie chrześcijańskiej. Moi rodzice są prostymi i pobożnymi ludźmi. Mama uczyła mnie pacierza, a tata dbał o to, byśmy nie tracili Boga z oczu. Ich osobiste świadectwo było dla mnie bardzo ważne. I jest to łaska wiary, którą za ich pośrednictwem dostałem. Potem Bóg mówił do mnie przez ludzi i różne wydarzenia, niekoniecznie te łatwe. Kiedy byłem młodym chłopakiem, przeżyłem wielki osobisty zawód. Mimo że byłem fanem lotnictwa, nie zostałem przyjęty do Liceum Lotniczego w Dęblinie, bo wykryli u mnie małą wadę wzroku. Nie masz pojęcia, jaki to był dla mnie szok! Potem dowiedziałem się, że w Świdniku jest liceum, które kształci w kierunkach związanych z lotnictwem.

Po latach uświadomiłem sobie, jak w niesamowity sposób Pan Bóg mnie prowadził i nade mną czuwał. Gdybym się dostał wtedy, w 1975 r., do wymarzonego liceum, byłbym pewnie innym człowiekiem, pewnie zmienionym przez indoktrynację panującą w ówczesnym wojsku. A tak, chodząc do innej szkoły, wyjechałem na pierwszą oazę, której w życiu bardzo wiele zawdzięczam. Do dziś pamiętam pierwsze rekolekcje w 1977 r. Przeżyłem je bardzo mocno. Jak to się mówi, duchowo unosiliśmy się kilka metrów nad ziemią. Niestety później, z powodu braku formacji, przyszło rozczarowanie i dołek. A potem studiowałem w Lublinie. Tam też spotkałem wielu niesamowitych ludzi, choćby ks. Wacława Oszajcę. Angażując się w różne struktury Ruchu Światło–Życie, miałem szczęście poznać ks. Franciszka Blachnickiego, ks. Wojciecha Danielskiego czy ks. Czesława Grzyba. Dziś wiem, że wszystkie spotkania, wydarzenia, a także trudności i zwątpienia były mi dane po to, żebym się nauczył paru rzeczy, a przede wszystkim tego, że mam stale dbać o ewangeliczne talenty, które dostałem. l tylko czasem zastanawiam się, czy ja ich przypadkiem nie zakopałem (śmiech).

Jaki wpływ miały na Ciebie kontakty z ks. Blachnickim? Wiele osób twierdzi, że jego słowa były dla nich busolą pomagającą zmierzać w dobrym kierunku.

W moim przypadku było podobnie. I chodzi tu zarówno o sam Ruch, któremu wiele zawdzięczam, ale także o osobiste z nim spotkania. W pamięci przechowuję trzy obrazy z nim związane. Pierwszy pochodzi z 1979 roku. Wtedy na Krajowej Kongregacji Odpowiedzialnych Ruchu Światło–Życie została podpisana deklaracja o konieczności zaangażowania społecznego. Dotyczyło to m.in. udziału w wyborach. Ja zdawałem wówczas maturę. Ruch już był inwigilowany. Wtedy po słowach ojca Blachnickiego, który jasno mówił, że to nie są wybory, tylko plebiscyt, długo w uszach brzmiały mi jego słowa: „Jeśli uważasz, że te osoby mogą cię reprezentować, idź i głosuj. Jeśli nie, to się zastanów”. To była pierwsza edukacja społeczna, jaką odebrałem. Jak się pewnie domyślasz, długo nie głosowałem. Podczas drugiego spotkania, które było dużo bardziej osobiste, podczas strajku na Politechnice w Lublinie w 1981 r., słuchając go, pomyślałem, że jest fantastą. Teraz mogę powiedzieć, że był prorokiem. Wtedy bowiem przekonywał nas do tego, abyśmy przygotowywali się do wzięcia odpowiedzialności za kraj. Przekonywał nas, że Związek Radziecki się rozpadnie, będą wolne wybory, powstaną szkoły katolickie. I tak się stało. Szkoda, że mu wtedy nie uwierzyłem, bo pewnie mógłbym dać z siebie więcej. Ostatnie nasze spotkanie miało miejsce w Rzymie, podczas Światowych Dni Młodzieży.

Z tego, co opowiadasz, wyraźnie widać, że na swoje życie patrzyłeś odpowiedzialnie i ciągle szukałeś formacji. A jak to wygląda dziś?

Nawet gdy się jest bardzo zaangażowanym, czasem przez aktywizm można zagubić to, co najważniejsze. W różnych okresach doświadczyłem tego na własnej skórze. Dziś mogę powiedzieć, że tym, co pozwala mi normalnie funkcjonować, jest pewność, że Bóg jest obecny w naszej codzienności. Staram się o Nim pamiętać, odnosząc się do Niego w różnych chwilach dnia, w samochodzie, podczas pracy, czekając na spotkanie. W drodze, zamiast słuchać radia, odmawiam Różaniec. Przed ważnymi decyzjami o zdanie pytam Boga. Tak było przed objęciem prezydentury w Chełmie czy pracy w Skierniewicach. O wierności Bogu przypomina mi też moja żona i jej wiara. Kiedy widzę ją rano i wieczorem klęczącą na modlitwie, wiem, co w życiu jest najważniejsze. A poza tym staram się z ludźmi dzielić tym, czym zostałem obdarowany.

TAGI: