Ludzie ze slumsów

Leszek Śliwa

GN 24/2013 |

publikacja 13.06.2013 00:15

Weszliśmy do środka dzielnicy nędzy w Montevideo, tam, gdzie nie mogą bezpiecznie przebywać ani turyści, ani mieszkańcy centrum miasta. Zobaczyliśmy, jak wygląda życie w slumsach.

Mała Mila bawi się przed domem babci, Loli Ramirez Henryk Przondziono Mała Mila bawi się przed domem babci, Loli Ramirez

Każde większe miasto Ameryki Południowej otaczają osiedla prymitywnych domków z dykty, blachy falistej i odpadów. Łączone sznurkiem i drutem wyglądają tak, jakby miały się rozsypać przy każdym silniejszym podmuchu wiatru. Osiedla tych domków z angielska nazywa się slumsami, w portugalskojęzycznej Brazylii – favelami, a w hiszpańskojęzycznych krajach Ameryki mówi się na nie zwykle po prostu barrio pobre (biedna dzielnica). Weszliśmy do Borro – jednego z największych takich osiedli na obrzeżach Montevideo – stolicy Urugwaju. W barrio Borro mieszka kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Policja wchodzi tam tylko podczas strzelanin, które zresztą zdarzają się prawie codziennie. Inni ludzie z zewnątrz tam się nie zapuszczają, bo ich szanse ocalenia życia dłużej niż kwadrans byłyby niewielkie, a szanse ocalenia portfela – praktycznie zerowe. My jednak możemy wejść do barrio Borro bezpiecznie, bo wprowadza nas osoba mieszkająca w dzielnicy, bardzo przez wszystkich poważana. Dzięki temu jesteśmy gośćmi tych ludzi. Możemy z nimi porozmawiać o ich życiu, poznać ich troski i radości, zrozumieć ich spojrzenie na świat.

Cristina

Cristina Fleurquin, która jest naszą przewodniczką, to filigranowa, szczuplutka kobieta. Przy niej jesteśmy jednak bardziej bezpieczni niż przy dziesięciu komandosach. Cristina pomaga bowiem pracującym w dzielnicy sercanom rozdzielać pomoc humanitarną. Od jej zdania zależy, kto dostanie więcej, a kto mniej ryżu i mleka w proszku. Jest więc osobą ogólnie szanowaną. Poza tym Cristina żyje w barrio Borro od zawsze. – Tu mieszkali moi rodzice, a tam dziadkowie – pokazuje palcem parcele przylegające do jej domu. Z drugiej strony stoją domki jej dzieci. Cristina ma czworo dzieci i czternaścioro wnuków. – Wszyscy ładni i dobrze się uczą – mówi z dumą. Poza własnymi dziećmi wychowała siedmioro innych, którymi biologiczni rodzice nie mogli albo nie chcieli się zająć. – To nic nadzwyczajnego, w barrio wiele osób wychowuje cudze dzieci – macha ręką Cristina. – Pierwszą dziewczynkę przygarnęłam, jak ojciec zabił jej matkę. Jak mogłabym jej nie wziąć? A potem były kolejne dzieci. Teraz już bym nie dała rady, ale wtedy byłam silna – opowiada. Cristina od 36 lat jest wdową. Mieszka na obrzeżach dzielnicy. Powodzi się jej nie najgorzej, bo jeden z zięciów pracuje, jest piekarzem. Cristina w barrio zna wszystkich. Wie, komu można zrobić zdjęcie bez pytania, a kogo lepiej omijać z daleka szerokim łukiem. Wchodzimy w błotnistą uliczkę prowadzącą w głąb dzielnicy. Mijamy bryczkę ciągniętą przez konia, wypełnioną śmieciami. – Uśmiechnijcie się do aparatu – woła radośnie Cristina, pozdrawiając siedzących na bryczce dwóch ponurych mężczyzn. Takich jak oni można często spotkać w centrum Montevideo. Podjeżdżają do kontenera na śmieci, wskakują do środka i przerzucają zawartość na bryczkę. Kiedy jest już pełna, jadą do nielegalnego skupu w barrio. Tam śmieci są dokładnie oglądane. Wszystko, co da się odzyskać, czyści się, naprawia, a potem sprzedaje na targu. Bezużyteczne odpady trafiają na ziemię. Uliczki w barrio pokryte są ogromnymi stertami śmieci, w których pożywienia szukają psy i inne zwierzęta. W barrio prawie nikt nic nie hoduje, ale uliczkami oprócz psów i kotów chodzą też kozy, gęsi, barany, które żywią się same, bo nikt ich nie karmi.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.