Listy z Tulonu

Agnieszka Gieroba
; GN 17/2013 Lublin

publikacja 04.05.2013 08:30

Choć nie znają francuskiego, zdecydowali się przeprowadzić do Tulonu. Pojechali w ciemno całą rodziną do obcego kraju, choć nie mieli zapewnionych pracy, utrzymania. Wiedzieli jednak, że Bóg się o nich zatroszczy.


Bartek i Kasia z dziećmi wyjechali na misje do Francji Agnieszka Gieroba Bartek i Kasia z dziećmi wyjechali na misje do Francji

Kiedy opisaliśmy w „Gościu” historię Andrzeja i Janiny Głosów z Lublina ze wspólnoty neokatechumenalnej, którzy zdecydowali się na wyjazd na misje do Bostonu, otrzymaliśmy listy od innej rodziny z ich wspólnoty, od roku przebywającej na misjach we Francji. Bartek i Kasia Jełowieccy mają pięcioro dzieci: Marysię, Zosię, Antka, Hanię i Helenkę. Najstarsza Marysia ma 13 lat. – Jesteśmy z żoną na Drodze Neokatechumenatu od wielu lat. Ja od 24, Kasia od 18. Z wykształcenia jestem pedagogiem i w Polsce pracowałem w szkole. Żona jest pedagogiem specjalnym od 13 lat na urlopie wychowawczym. Od początku małżeństwa zawierzaliśmy wszystko Bogu i nigdy się nie zawiedliśmy. Dlatego podejmując decyzję o gotowości wyjazdu na misje, do jakiegokolwiek miejsca na świecie, gdzie Pan nas pośle, mieliśmy pewność, że On sam się o nas zatroszczy. I zatroszczył się, choć nam często brakowało wiary i wydawało się, że jesteśmy w sytuacji bez wyjścia. Dziś wiemy, że nie ma takich sytuacji. O tym piszemy w naszych listach do wspólnoty – mówi Bartek. Oto ich fragmenty.


Początek


Mieszkanie mamy piękne, blisko portu, z widokiem na góry, choć wiele w nim jeszcze brakuje. Gdy przyjechaliśmy, mieliśmy 3 łóżka i 1 materac, lodówkę bez zamrażalnika, starą pralkę oraz kuchenkę elektryczną, w której działał jeden palnik. Bardzo się ucieszyliśmy, że mamy na czym gotować, coś, w czym możemy uprać, i coś, w czym możemy przechowywać jedzenie. Od pierwszych dni zetknęliśmy się z wszechobecną biurokracją. Wszędzie trzeba było podpisać mnóstwo papierów. Bez pomocy byśmy w tym utonęli pierwszego dnia. W Tulonie jest już jedna misja składająca się z pięciu rodzin włoskich. My mamy być w misji we wschodniej części Tulonu z dwiema rodzinami włoskimi i dwiema hiszpańskimi. Jeżeli idzie o naukę języka, to muszę przyznać, że idzie mi bardzo kiepsko. Ale Pan mnie podtrzymuje. Na pierwszej liturgii było Słowo z księgi Rodzaju. Usłyszałem, że Pan „przywiąże swego osiołka w swojej winnicy”. Odebrałem to Słowo bardzo osobiście i bardzo mnie pocieszyło to, że Pan Bóg potrzebuje także osłów. Udało się nam zapisać starsze dziewczynki do szkoły. Młodsze możemy zapisać dopiero po wakacjach.

Zgodnie ze Słowem, że „nie może się ukryć miasto położone na górze”, tak i my nie możemy się schować i wszyscy nas już znają. Sąsiadka z dołu odwiedza nas bardzo często. Przychodzi z pretensjami, że dzieci tupią. Ostatnio przyszła do nas pani opiekująca się naszym domem i powiedziała, że winda popsuła się dlatego, że nas jest zbyt dużo. Czasem znosimy to lepiej, czasem gorzej. Najtrudniejsze jest to, że nie możemy nic powiedzieć, nic wytłumaczyć, bo nas nikt nie rozumie. Mam nadzieję, że Pan Bóg wie, co robi, bo mnie się to wydaje trochę dziwne, że dla potrzeb ewangelizacji Bóg psuje windę i posługuje się stopami naszych dzieci. Mieliśmy jeszcze zepsutą pralkę, która podczas wirowania wzywała cały blok do nawrócenia. Na szczęście rodzina polska, która jest na misji w Marsylii, załatwiła nam lepszą pralkę. Na pocieszenie mamy pewne przyjemności. Po pierwsze tu jest bardzo pięknie. Po drugie możemy często jeździć na plaże i kąpać się w morzu. Trochę z przerażeniem patrzę na szybko topniejące pieniądze. Wszystko tu jest bardzo drogie. Zarejestrowałem się przez internet jako bezrobotny. Nie mam jednak prawa do zasiłku.


Szkoła


Właśnie przeżywamy pierwsze dni szkoły. Dzieci są superodważne. Trójka młodszych bardzo lubi swoją szkołę. Chociaż nic nie rozumieją, z kolegami dogadują się świetnie. Kiedy powiedziałem Antkowi, że będzie miał kurs francuskiego, powiedział, że on nie potrzebuje, bo on siedzi w ławce z kolegą, który mu wszystko tłumaczy. W jakim języku, nie wiem, ale on wszystko rozumie. Zosia chodzi do klasy z dziewczynką z włoskiej rodziny z naszej misji. Niestety, nie znają żadnego wspólnego języka, ale bardzo się lubią.
Ja nadal nic nie rozumiałem, ale i tak czuję się tu bardzo dobrze. Czuję, że jesteśmy na właściwym miejscu. Nie wiem jeszcze, jak Pan Bóg chce rozwiązać wiele rzeczy. Właściwie to nic nie wiem. Ostatnio pisałem wam o tym, że Pan „przywiąże swego osiołka w swojej winnicy”. Otóż wygląda na to, że Pan Bóg jest bardzo konkretny i wie, że trzeba mi wszystko tłumaczyć bardzo dosadnie. Dowiedziałem się niedawno, że biskup Tulonu ma winnice. Katechiści załatwili, że za tydzień albo dwa będę mógł tam trochę popracować.


Zamiast manny


Młodsze dzieci bardzo chętnie chodzą do tutejszej szkoły. Hani ulubiona koleżanka to muzułmanka, Jasmina, a Helenka, która ma 3,5 roku, zaśpiewała nam ostatnio piosenkę po francusku. Mówi, że o chipsach, ale kto to wie tak naprawdę, o czym? Antoś dzielnie brnie do przodu w nauce francuskiego, nawet dostał ostatnio pochwałę od swojej pani. Znowu Pan Bóg zatroszczył się o nas i dał nam pieniądze na kolejny miesiąc. A było to tak. Pewien tutejszy ksiądz przenosił się do innej parafii. Na pożegnanie przygotowano mu przyjęcie i wręczono kopertę z zebranymi pieniędzmi. Na tym przyjęciu była moja nauczycielka francuskiego. Rozmawiała z tym księdzem i mówiła mu, że uczy takiego jednego. Gdy ksiądz zorientował się, że chodzi o mnie, przekazał nam kopertę, którą otrzymał od parafian. Pieniędzy wystarczyło na mieszkanie, a na życie dostaliśmy od naszej wspólnoty. Śmiejemy się z Kasią, że Izraelitom na pustyni Bóg dawał mannę tylko na jeden dzień, a nam aż na cały miesiąc.


Cały czas szukam pracy. Jakiś czas temu byłem na „targach pracy”. Podszedłem do stoiska, w którym były oferty pracy w hotelach i restauracjach. Podałem swoje CV i powiedziałem, że poszukuję jakiejkolwiek pracy. Pan przeczytał i powiedział, że najpierw muszę nostryfikować swoje dyplomy na uniwersytecie w Nicei. Mówię więc, że ja nie chcę pracować w szkole, że chcę zmywać naczynia w restauracji albo sprzątać w hotelu. Pan powiedział, że nikt mnie tak nie zatrudni, że muszę najpierw nostryfikować dyplomy, a potem oni mogą mnie zatrudnić zgodnie z moim wykształceniem. Mówię więc, że nikt mnie nie przyjmie do pracy zgodnie z wykształceniem, bo nie znam biegle francuskiego i że chcę sprzątać albo zmywać. Pan powiedział, że w takim razie muszę najpierw nostryfikować dyplomy, a potem nauczyć się biegle francuskiego...


Tyle, ile potrzeba


W tym miesiącu Pan Bóg zadbał o nas także. Właśnie minęło pół roku, odkąd żyjemy na misji we Francji bez żadnych dochodów, tylko z Bożej Opatrzności. Jak to możliwe? Naprawdę nie wiem. Przyszły wyniki ze szkoły, okazało się, że choć dzieci nie znają języka, oceny mają bardzo dobre. O dziwo nasza najstarsza Marysia, która niewiele rozumie, a mówi po francusku jeszcze mniej, jest 3 w klasie. 
W zeszłym miesiącu Pan zatrudnił mnie i Samuela (Hiszpana z naszej misji) w swojej winnicy, to znaczy w winnicy naszego biskupa. Niestety, kiedy intelektualista bierze się za pracę fizyczną, to niezbyt dobrze to wychodzi. Okazało się, że za dużo myślę nad tym, które latorośle mam przyciąć, a które zostawić. Pracuje z nami dwóch chłopaków z Rumunii. Oni są jak automaty. Tną równo jak kosiarka do trawy. A ja zastanawiam się i zastanawiam i na koniec i tak utnę nie to, co trzeba. Poza tym nie mam kondycji. Pracujemy tam od 8 do 17 i ledwo doczłapuję potem do domu. Mam też problemy z ręką. Z bólu budzę się po kilka razy w nocy. To wszystko sprawia, że pracuję bardzo wolno i jestem mało efektywny.

Po dwóch tygodniach pracy przyszła pierwsza wypłata, 300 euro. Następnego dnia przyszedł rachunek za gaz, którym ogrzewamy mieszkanie i było już po wypłacie.
 Właśnie wróciły dziewczynki ze szkoły, mówiąc, że na lekcji francuskiego pani mówiła, że wszystkie religie to bajki. Dumni jesteśmy bardzo, bo dziewczyny wraz z jeszcze jednym chłopcem z Portugalii złożyli dobre wyznanie wiary. Powiedzieli, że wierzą, że jest Bóg, który stworzył ten świat. Pani obśmiewała ich przed całą klasą, mówiąc że „oni pewnie wierzą, że jak pada deszcz, to znaczy, że Bóg robi siku”. Dziewczynki stały z Portugalczykiem, a wszyscy się śmiali. Żadne z dzieci muzułmańskich nie protestowało, tylko tych troje. Zawsze mówiłem, że to nasze dzieci jadą na misję, a my mamy się tylko nimi opiekować. Pozdrawiamy wszystkich serdecznie i prosimy, módlcie się za nas.


Bartek i Kasia z dziećmi