Uczyniłem cię płomieniem

Walter Nigg: Księga pokutników

wydawnictwo.pl |

publikacja 20.03.2013 07:31

Zaczyna się jak powieść, lecz życie pisze prawdziwsze powieści niż dzisiejsi literaci. W przypadku Małgorzaty z Kortony początek jest nader skromny, ale później historia jej życia przerasta ramy przeciętności. Fragment książki publikujemy za zgodą wydawnictwa PROMIC.

Uczyniłem cię płomieniem Małgorzata nie wykrzyknęła jak Nietzsche: „Płomieniem jestem z pewnością”, lecz płonęła i spalała się dla innych. Miała być płomieniem dla oziębłych, którzy obwarowali się w swej obojętności. Henryk Przondziono/ Agencja GN

Jej pierwszy biograf, Giunta Bevagnati, nie odważył się nawet powierzchownie naszkicować jej młodości. Materiał ten nie nadawał się bowiem do umoralniających celów. Hagiografowie dziewiętnastowieczni przedstawiali życie młodej Małgorzaty jako przełożonej założonego przez nią szpitala dla biednych, a czytelnik owych żywotów miał wrażenie, jakby podano mu do spożycia zimną kaszę jaglaną. W rzeczywistości życie Małgorzaty cechuje wielki, zewnętrzny i wewnętrzny dramat, który może poruszyć nawet człowieka zupełnie obojętnego.

Żyła w czasach, kiedy papież Celestyn V zrezygnował z tiary, nauczał Tomasz z Akwinu, Dante tworzył Boską komedię, Giotto malował swoje freski, procesje biczowników ciągnęły przez ziemię italską, a wojny między welfami a gibelinami niszczyły kraj. To niespokojne stulecie rodziło gwałtowne wewnętrzne sprzeczności, a Małgorzata z Kortony była jaskrawym tego przykładem.

Nikt nie przepowiedziałby temu małemu dziecku tak oszałamiającej przyszłości. Małgorzata urodziła się w prowincji Umbria we wsi Laviano niedaleko Jeziora Trazymefskiego. Była córką biednych i pracowitych wieśniaków. Matka nauczyła ją modlitwy: „O Panie Jezu, proszę Cię, daj wieczne zbawienie tym wszystkim, za których chcesz, bym się modliła”. Nauczyłaby ją jeszcze wielu innych rzeczy, ale umarła dość wcześnie, gdy Małgorzata była dzieckiem. Jej ojciec, który był dzierżawcą, ożenił się po raz drugi. Ale dziecko nie przyzwyczaiło się do nowej sytuacji. Małgorzata nie mogła znaleźć wspólnego języka z macochą. Młoda małżonka nie rozumiała przy tym psychicznych oporów dziewczynki i reagowała na jej zachowanie obojętnością i zazdrością. Powstała trudna sytuacja, do której ci prości ludzie nie dorośli. Młoda Małgorzata była – mniej lub więcej – pozostawiona samej sobie. W końcu w upartym i niespokojnym dziecku zatarły się również wszystkie religijne odczucia, które wzbudziła w niej nieżyjąca matka. Mała dziewczynka wyrosła, jak mówi najstarsza biografia przywołującą postać Małgorzaty, na niezwykłą piękność. Pan na Montepulciano poznał Małgorzatę, gdy miała siedemnaście lat. W tym wieku południowe dziewczęta są najpiękniejsze. Młody szlachcic nie mógł się oprzeć jej czarującej urodzie i uwiódł Małgorzatę. Nie było zbytecznych,uwodzicielskich słów, gdyż Małgorzata była dziewczyną, która pragnęła miłości i chciała być kochana bezgranicznie.

Chodziła ubrana w kosztowne stroje, jej włosy były przeplecione złotymi nićmi, na oczach wszystkich jeździła konno, z dumą okazując bogactwo swego ukochanego. Dość powiedzieć, że swym przepychem przewyższała nawet kobiety ze szlachetnych rodów. Ale ów dworski szyk nie mógł jednak zmylić co do jednego: Małgorzata była tylko kochanką, a nie żoną pana zamku. Choćby on sam uważał ją za żonę, w oczach świata była tylko jego metresą.

Kiedy szczęście Małgorzaty i jej kochanka zdawało się być u szczytu, wszystko nagle runęło. Je ukochany został napadnięty przez zbójców i zamordowany, porwany w środku „grzesznego rozkwitu”. Został wydarty jej na zawsze. Wszystko się skończyło, nieodwołalnie. Nie pozostało nic. Nie mogło się wydarzyć nic bardziej okropnego. Do tego dramatu doszła jeszcze troska Małgorzaty o zbawienie jego duszy. W stylu dawnych biografii powinno się teraz napisać: „I tak dosięgnęła ją ręka Pańska”.

Małgorzata tę niespodziewaną śmierć kochanka odebrała jak wyrok sprawiedliwości. Pan zamku nie wstąpił z nią w czcigodny związek małżeński. Doznawali jedynie szalonej rozkoszy, rozpalali w sobie zmysłowe pragnienia, przeto Małgorzata uznała, że właśnie za to ukarał ją Bóg tak okropną śmiercią jej ukochanego. To wewnętrzne oskarżenie pograżyło ją w jeszcze większej żałobie. W otchłani jej duchowej niedoli zrodziła się skrucha, jak gorący płomień wystrzeliła w górę i pogrzebała wszystkie iluzje. Do smutku z powodu utraconego szczęścia doszedł jeszcze strach przed wiecznym Sędzią.

Dalsze pozostawanie w tym ziejącym pustką zamczysku stało się niemożliwe. Nie mogła również dochodzić żadnych praw, bo też nie była prawomocną spadkobierczynią. Zdjęła więc kosztowne klejnoty, włożyła czarną suknię, wzięła synka na ręce i całkowicie załamana opuściła Montepulciano. Bezgranicznie zrozpaczona skierowała swe kroki ku domowi rodzinnemu, który kiedyś po kryjomu opuściła, śpiesząc na tak wiele obiecującą schadzkę z ukochanym. Nie oczekiwała życzliwego przyjęcia, lecz w swym smutku liczyła przynajmniej na byle jaki kąt i dach nad głową. Gdzieś indziej mogła znaleźć schronienie jak nie w rodzinnym domu? Była przygotowana na połajanie i gotowa była prosić o przebaczenie. Ale otrzymała jedynie gorycz i żółć. Ojciec byłby jeszcze skłonny przyjąć z powrotem marnotrawną córkę, ale litości nie okazała macocha. Według niej Małgorzata swym rozpustnym życiem na zamku zhańbiła rodzinę i dlatego nie mogła jej ścierpieć pod jednym dachem. Między ojcem a macochą doszło do kłótni, ostatecznie jednak dobra wola ojca musiała ustąpić przed wolą nieustępliwej małżonki.

Nieszczęsna Małgorzata stała i czekała przed zamkniętymi drzwiami. Zrozumiała, że ją odepchnięto. Zdała sobie sprawę, że zarówno dom rodzinny, jak i zamek już dla niej nie istnieją. Usiadła pod drzewem figowym rosnącym przed domem. Porzucona przez wszystkich odczuwała całe brzemię swej niedoli. Nie wiadomo dokładnie, o czym myślała w swym bezgranicznym opuszczeniu. Z pewnością czuła, że jest najnieszczęśliwszą istotą na świecie. Mimo to owe chwile spędzone pod drzewem figowym zaważyły na jej dalszym losie, wówczas bowiem w swej duchowej rozterce podjęła ostateczną decyzję co do dalszego życia. Na zamku rozmyślała ciągle o nieszczęściu, które ją spotkało. Obojętnym wzrokiem bezużytecznie patrzyła wciąż przed siebie. Pod drzewem figowym ostatecznie zerwała z ułudą. Z jakąś niezwykłą jasnością uświadomiła sobie, że pomimo fizycznego wyczerpania i cierpiącego serca musi swą przeszłość przezwyciężyć. Nie wolno się jej już dłużej skarżyć i poprzestawać na bezsilnej skrusze. Niemniej myśl – bo i taka się pojawiła – aby znów zrobić użytek ze swej urody, odrzuciła natychmiast. Stało się tak, gdyż zbyt wyraźnie w jej życie wkroczył Bóg, dlatego też raz na zawsze postanowiła zerwać ze swą przeszłością. I stało się dla niej, bezdomnej, oczywiste, że musi powziąć jakąś ostatecznie wiążąca decyzję i konsekwentnie ją realizować. Bezradna usiadła pod figowym drzewem, lecz podniosła się wewnętrznie pokrzepiona. W życiu rzadko zdarzają się godziny, w czasie których jasność myśli olśniewa jak błyskawica. Musisz, co ci podpowiada, iść w kierunku przeciwnym albo nigdy nie osiągniesz celu!

Małgorzata wybrała drogę prowadzącą do braci mniejszych. Oczekiwała od nich jakiejś wskazówki pozwalającej jej wyjść z tej sytuacji pozornie bez wyjścia. Zapukała do bramy klasztornej, ukazał się furtian – oczarowała go swym widokiem. Oto stała przed nim kobieta, jakiej jeszcze nigdy w swym życiu nie widział. Jej czarna suknia podkreślała bladość jej lica, czyniąc ją jeszcze piękniejszą. Mnichowi zdawało się, że ta kobieta jest uosobieniem cielesnej pokusy. W każdym razie bał się z nią choćby przez chwilę porozmawiać. Nawet gdy Małgorzata wyszeptała, że pragnie odbyć pokutę, nie wyzbył się lęku. „Za młoda i za piękna” – odpowiedział tylko, gwałtownie potrząsając głową. Po czym zamknął szybko furtę i pozostawił ją stojącą pod bramą. Uroda utorowała jej kiedyś drogę do mężczyzny, ale do życia w pokucie okazała się przeszkodą.

Smutna Małgorzata udała się w dalszą drogę, prowadząc za rękę swego synka. Z ciężkim sercem i z opuszczoną głową dotarła do etruskiego miasteczka w Toskanii, Kortony. Tam napotkały ja dwie dostojne damy, Marinaria Moscari i jej synowa, Raneria. Uwagę ich zwróciły ociężałe kroki tej stroskanej kobiety. Zatrzymały się więc, zagadnęły ją i zaproponowały pomoc. Małgorzata opowiedziała im o swej sytuacji, na co obie damy bez chwili wahania zaprosiły ją do swego domu, dając do dyspozycji komnatę, aby mogła rozpocząć pokutnicze życie. Teraz nie musiała przynajmniej pozostawać już dłużej na ulicy i miała dach nad głową.

Zaczęła pokutować – obrazowo mówiąc – na własną rękę, bo też odmówiono jej wszelkich wskazówek. Czyniła zaś to, co dyktowało jej niespokojne serce, chociaż nie odpowiadało to zwykłym wyobrażeniom o pokucie. Ten pokutniczy wysiłek Małgorzaty nie jest dla nas w pełni jasny, a jej niezwykły czyn stawia niemałe wymagania przed naszym rozumem. Słowem, istnieje problem Małgorzaty; istniał on dla niej i istnieje dla nas. Tym bardziej że jej pokutniczego życia nie sposób oceniać według dzisiejszych kryteriów.

Pokuty Małgorzata nie traktowała jako życia dla samej siebie, lecz przede wszystkim jako życie dla bliźnich. Widziała w Kortonie biednych i chorych, obok których wielu przechodziło obojętnie. Przemyśliwała wiele o założeniu szpitala dla biedaków. Nie mogła uwolnić się od tej myśli. Wszystkie zastrzeżenia, że plan ten jest ponad jej siły, odrzucała. W końcu przeprowadziła swój zamiar i założyła skromny szpital dla biednych – pierwszy tego rodzaju we Włoszech. Nazwała go Santa Maria della Misericordia. Pomocnice Małgorzaty nazywano „małymi biednymi”; ona sama w duchu ubóstwa służyła biednym, pracując przy chorych wiele godzin. Niemniej nie wystarczało jej powołać do życia dobroczynne dzieło i uważać, że tym samym zadanie zostało wypełnione. Takich bogatych w ideę założycieli było i jest w chrześcijaństwie wielu; z zapałem coś zaczynają, a kontynuację przekazują innym. Dla tego, kto odznacza się bujną fantazją, nie jest trudne zainicjowanie jakiegoś dzieła – jego realizacja wymaga jednakże siły większej. Małgorzata rozpoczęła swe dzieło sama, pracowała przy jego realizacji i znosiła wszelkie związane z tym trudy. Opieka nad biednymi i chorymi należy do istoty jej pokutniczego życia. Jej chrześcijaństwo było bowiem naznaczone miłością do bliźniego oraz uczestniczeniem w losie tych, którzy zostali opuszczeni przez wszystkich. Ta działalność skłoniła Małgorzatę do wstapienia do franciszkańskich tercjarzy. Po trzech latach oczekiwania, spowodowanego nieufnością z racji jej urody, przyobleczono ją wreszcie w strój pokutniczy. Była tercjarką w wielkim stylu, była nią duszą i ciałem, a swym kobiecym instynktem odgadywała ideę towarzyszącą powołaniu trzeciego zakonu. Poverello pojmował wszak pokutę jako nawrócenie, jako odwrócenie się od świata, a zwrócenie się do Boga. W ten sam sposób pojmowała swoje zadanie Małgorzata, świadomie chciała być siostrą-pokutnicą. Żar, jakim kiedyś otaczała swego ukochanego, teraz sprawił, iż przyjęła całkowite ubóstwo.

Nigdy w swej charytatywnej działalności nie chciała uchodzić za dobrodziejkę. Ze wszystkich sił pragnęła uniknąć choćby pozoru „dobrej pani”. Uważała siebie za bezwstydną grzesznicę, która w młodości oddawała się rozkoszom zmysłowym. Ta świadomość przeszłości przywarła do niej jak trąd. Aby za to odpokutować, upokarzała się w sposób prawdziwie niezwykły. Prawdą jest, że ta tercjarka z Kortony przekraczała czasami granicę tego, co przystoi, i nie dbała o przyjęte formy zachowania się, bowiem skłaniała ją do tego jej gwałtowna natura. Spowiednikowi często sprawiało wiele trudności, by pohamować jej nieobliczalną gorliwość. Można by się zapytać, czy te czyny, dalekie od mieszczańskiej maniery, pozwalają się wytłumaczyć jej południową naturą, która poprzez gest wyraża się znacznie chętniej niż natura powściągliwych ludzi z północy? Czy odpowiadają one włoskiemu temperamentowi, który w średniowieczu był bardziej jeszcze niepohamowany niż obecnie? Pełnego pokory postępowania Małgorzaty nie może umniejszyć odrobina egzaltacji. Wielu pobożnych ludzi dokonywało podobnych czynów symbolicznych, nawet prorok Jeremiasz ukazał się wśród ludzi z jarzmem na karku. Niejednokrotnie wywoływało zgorszenie zachowanie się szaleńców bożych, poświęcających! zbyt mało uwagi dobrym manierom. Czy nie za daleko posunął się także święty Franciszek rozbierając się przed biskupem podczas rozprawy sądowej? Małgorzata należała do tych, których czyny przewyższały zwykłe pobożne praktyki. Chciała zstąpić na dno pokory z odwagą, która nie lęka się niczego. Również ówcześni odczuwali niezwykłość jej postępowania płynącego z pokory i byli nim zdumieni: „We wszystkich domach stojących w pobliżu ludzie byli wzruszeni do łez z podziwu, współczucia i zbudowania”.

Czyny Małgorzaty płynące z pokory były ponadto nacechowane pokutą cielesną. Bezlitośnie walczyła ze swym ciałem. Dawniej ciało jej było powodem do dumy, teraz dopatruje się w nim swego wroga. Nienawidziła je właśnie dlatego, że ponosiło – w jej mniemaniu – winę za to, iż tak bezmyślnie oddała się niegodnemu życiu. Odczuwała realne pragnienie zniszczenia własnego ciała. Z całą powagą myślała o zniekształceniu swej twarzy, aby już nikt nie mógł jej powiedzieć: „Za młoda, za piękna”. Jednak spowiednik kategorycznie nakazał jej zaniechanie zamiaru okaleczenia siebie. W tej szalonej walce z samą sobą przekroczyła wszelkie granice rozsądku. Z całą złością mówiła do swego ciała: „Zwyciężyłoś mnie, a więc i ja cię zwyciężę”. Słowa te urzeczywistniała z taką gwałtownością, że spowiednik obawiał się jej rychłej śmierci.

Małgorzata posiadała namiętną naturę. Wszystko, co czyniła, czyniła z pasją. Niczego nie wykonywała połowicznie, bez serca. Wielkie pasje były udziałem również tej tercjarki i sprawiły, że pozostała twórczą do końca życia. Kiedyś ciało sprowadziło ją na drogę niepohamowanej zmysłowości; jeszcze teraz czuła, jak wielkie wrażenie wywierała jej piękna twarz. Na nowej drodze pokuty widziała w swym ciele wroga, a nie sprzymierzeńca. Toczyła z nim ciężkie walki. Znów powinno stać się w jej życiu bezwolnym narzędziem, ale tym razem miało służyć zupełnie innym celom. „Między moją duszą i moim ciałem musi toczyć się walka na śmierć i życie, do końca, i nie mogę zgodzić się na żadne zawieszenie broni.”

Czy u podstaw zawziętości Małgorzaty przeciwko samej sobie nie leży jakaś utajona chęć samoudręczenia siebie? Można stwierdzić, że zawzięta nienawiść do ciała zdradza pewne skłonności masochistyczne, albo co najmniej tyle, że nie uwolniła się od własnego ciała. Czy przypadkiem nie weszła – nie zdając sobie z tego sprawy – na drogę manicheizmu, który zło identyfikuje z tym, co cielesne? Trucizna manichejskich idei wkradła się do chrześcijaństwa i do dziś nie całkowicie ją usunięto, chociaż nie da się pogodzić chrześcijaństwa z manicheizmem.

Małgorzata nie poszła drogą harmonii. Najprawdopodobniej nie mogła nią pójść z powodu swej przeszłości. Pokutnica z Kortony wybrała inną, wyjątkową drogę, która nie odpowiadała ogólnie obowiązującym wzorcom. Tu natrafia się na pewną, wytyczoną przez nią, granicę, o której nie można – mimo całego szacunku – zapominać. Pokutnicy nie mogą być oceniani miarą zdrowego rozsądku, ich wąska ścieżka prowadzi poza zwykle wyobrażenia.

Jeszcze bardziej obce niż surowe ćwiczenia pokutnicze jest zachowanie się Małgorzaty wobec własnego dziecka. Wcześniejsze biografie pomijały milczeniem ten fakt, z czym nie można się jednak pogodzić. Kiedy opuszczała zamek zamordowanego kochanka, wzięła z sobą swego syna. Nie widziała wtedy innej możliwości, a jedynie tę, by na trudy tułaczki zabrać z sobą również dziecko. W jej oczach dziecko to było ustawicznym wyrzutem, przecież zrodziło się z wyuzdanej miłości z owym szlachcicem. Było to dziecko grzechu. Jego widok przypominał jej ciągle kochanka, o którym za wszelką cenę chciała zapomnieć. W związku z tym nie otaczała swego dziecka prawdziwą matczyną miłością, wychowywała je surowo i chciała uchronić je przed wszelkim grzechem. O wesołej i beztroskiej młodości dziecka nie było mowy. Przez bardzo długi czas nie zajmowała się własnym dzieckiem, lecz od­dała je na wychowanie do franciszkanów. Chłopczyk czuł się tam samotny i opuszczony. Powstała nawet pogłoska, że udręczony dziecięcymi zmartwieniami wskoczył do studni. Po jakiejś niewinnej chłopięcej psocie obrzuciła Małgorzata chłopca wymysłami. Napisała do niego list, z którego przemawiają jedynie upomnienie i surowość, list, w którym nie ma ani jednego miłego słowa. Zatroskany brat Giunta stwierdził: „Tak mało troszczyła się o swego .syna, jak gdyby nie była jego matką”. Przerażające, niepojęte stwierdzenie, które jednak świadczy o tym, że nawet święci popełniają błędy. Jeśli to, co chrześcijańskie, nie idzie w parze z tym, co ludzkie, coś jest nie w porządku. Matka i dziecko należą zawsze do siebie; to, co chrześcijańskie, przewyższa, ale nie niszczy tego, co ludzkie. Mauriac w swej znakomitej monografii o Małgorzacie rozdział poświęcony jej dziecku zatytułował: „Ismael, czyli męczeństwo dziecka”. Tym samym to, co tak gorszące, zostało właściwie nazwane.

Czy życie Małgorzaty można rozpatrywać w aspekcie akcji i reakcji, rozkoszy zmysłowej i negacji ciała? Wówczas jej pokutę trzeba by określić jako bezowocną. Jej surowa asceza jest jednakże tylko fragmentem jej nowej drogi życia. Za długo ta część drogi była niesłusznie uważana za najważniejszą. Poza tym stanowi ona tylko widoczną dla świata fasadę, którą albo się podziwia, albo pogardza. Jedna i druga postawa nie jest właściwa. To, co było najważniejsze i decydujące w życiu Małgorzaty, rozgrywało się w jej wnętrzu. Współczesnym jej było to dostępne tylko w nieznacznym stopniu. Jednakże to, co nieprzemijające, było właśnie tym, czego ludzie nie mogli zobaczyć i co odsunęło w cień wszelkie umartwienia.

Sednem pokuty Małgorzaty było życie mistyczne. Pozorne dziwactwa nie były wynikiem kobiecego usposobienia, lecz znacznie czymś więcej: Małgorzata słuchała wewnętrz­nego głosu i była mu posłuszna. Należała do wizjonerek chrześcijaństwa, przeżywała bowiem ciągle ekstatyczne widzenia. Czasami po przyjęciu Komunii świętej omdlewała i wyglądała jak martwa. Leżała nieruchoma z oczami szeroko otwartymi, a ciało wyglądało tak, jakby uleciała zeń dusza. Kiedy zaś odzyskiwała przytomność, była przekonana, że dusza jej była większa niż cały świat. Małgorzata nie goniła za ekstazami, lecz były jej po prostu dane, niezależnie od tego, czy ich pragnęła, czy nie.

Podczas ekstazy Małgorzata prowadziła długie rozmowy z Bogiem. Słuchanie jej dialogu z Bogiem wzrusza. To stanowi punkt kulminacyjny w jej życiu i decyduje o jego największym natężeniu. W tych mistycznych rozmowach mocno zaznacza się jej kobieca uczuciowość. Widoczna jest w nich pełna skala uczuć, od najgłębszego smutku do nieopisanych wybuchów radości. Jej rozmowy z Bogiem były próbą stania się całkowicie przejrzystą dla Niego. Małgorzatę przepełniała miłość. Najpierw kochała owego szlachcica, a później znów pokochała miłością o wiele wznioślejszą. Odczuwała upojenia miłosne do tego stopnia, że nie była w stanie czegokolwiek o nich powiedzieć. Wielokrotnie Bóg pytał ją podczas ekstazy: „Czego pragniesz, mała biedaczko?” Było to właściwe jej określenie. Małgorzata była małą biedaczką, mizernym stworzeniem. Świadomość miłości określa jej pokutę. Uważała siebie za małą, biedną, opuszczoną i zhańbioną, ale mimo tej znikomości przenikało ją ogromne pragnienie; pragnęła zaś namiętnie i wytrwale, tak jak uparta kobieta.

Czego więc pragnęła ta mała biedaczka? Chciała uporać się ze swą przeszłością, z owymi latami młodości, które sprawiły jej ból i których nie mogła po prostu odrzucić od siebie, tak jak się zrzuca starą suknię. Zbrukana dusza stawiała przed nią ogrom wewnętrznej pracy. Odczuwała zgrozę, której kiedyś doznał Piotr: „Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny”. Pokutnica przypominała sobie jednak również słowa Chrystusa skierowane do uczniów: „Już was nie nazywam sługami... nazwałem was przyjaciółmi...” (J 15, 15). Ona jednak czuła się służebnicą Pana, ale zarazem pragnęła, by w domu swego Pana nie była tolerowana tylko jako najniższa służebnica. Ze łzami w oczach błagała o bliższą więź z Panem, aż wreszcie nadszedł dzień, w którym Chrystus nazwał ją podczas ekstazy córką. „O słowo tak długo oczekiwane, z taką żarliwością wyproszone! O słowo niezawodnej ufności i najradośniejszych wspomnień! Moja córko .– powiedział On, mój Bóg. Moja córko – powiedział On, mój Chrystus.”. Małgorzata nie mogła nacieszyć się przenikającą ją błogością i całą swą istotą odczuwała nieskończoną słodycz tego słowa. To wspaniałe, porywające słowo przekraczało poziom tego wszystkiego, co wyobrażalne, i sięgało głębi, wymykającej się wszelkiej psychologicznej penetracji, ponieważ dane było z wysoka. Uznanie za córkę było dla Małgorzaty największą godziną w jej życiu.

Wszystkie dręczące ją przeżycia z przeszłości zbladły wobec tego słowa. W ekstatycznej wizji, w której została uznana za córkę, osiągnęła najwyższy stopień życia mistycznego; dalszy jego rozwój nie był już możliwy. Nieopisana błogość przepełniała jej duszę. Umartwienie było tylko przygotowaniem do osiągnięcia tego zaszczytu. To, co stanowiło najgłębszą istotę Małgorzaty – to uczucie, że oto jest córką. Dzięki temu stało się dla niej możliwe to, na co zazwyczaj nie mogą zdobyć się przeciętni chrześcijanie, mianowicie kochać Boga, kochać Go ponad wszelką miarę; nie tylko uroczyście zapewniać o miłości, lecz kochać całym sercem i ze wszystkich sił. Przeżycie, że oto jest córką Boga, określa centralny temat jej wizji. Słyszała słowa Chrystusa: „Mówisz, moja córko, że szukałem cię na dnie otchłani tego świata i że tam znalazłem ciebie, najnędzniejszą z wszystkich stworzeń. Ale to właśnie uczyniłem, aby maluczkich uczynić wielkimi, grzeszników – sprawiedliwymi, najbardziej pogardzanych i najnędzniejszymi – możnymi”. Dopiero kiedy Małgorzata usłyszała słowa: „Ty jesteś moją córką”, znikł jej niepokój, ogarnął ją pokój Boży i zaspokoił jej wielki głód sprawiedliwości. Dzięki tym słowom poczuła się uwolniona od swej przeszłości i wiedziała, że została ona przezwyciężona raz na zawsze; wszystko zostało pokonane i przebaczone. Człowiek nie jest zdolny – mimo wszelkich praktyk pokutniczych – uporać się z winą swego życia. Potrzebuje słowa przebaczenia, bowiem tylko pomoc dana z góry jest w stanie w jednej chwili wszystko doprowadzić do porządku.

Owo przeżycie, że „oto jest córką Boga”, nie było dla niej sprawą czysto osobistą. Słowa: „Ty jesteś moją córką”, zostały skierowane do niej dlatego, że nierozerwalnie wiąże się z nimi przeznaczona jej misja. Małgorzata była człowiekiem, któremu poruczona została szczególna misja. Zlecono jej misję, którą sam Chrystus wyraził słowami: „Uczyniłem cię płomieniem dla oziębłych”. Co za wspaniałe sformułowanie, promieniuje jak słońce. Cała miernota, nuda, bezradność od razu zniknęły, a ich miejsce zajęły jasność, ruch i życie. Małgorzata nie wykrzyknęła jak Nietzsche: „Płomieniem jestem z pewnością”, lecz płonęła i spalała się dla innych. Miała być płomieniem dla oziębłych, którzy obwarowali się w swej obojętności. Jej zadaniem było ich poruszenie, oświecenie, ogrzanie i uwolnienie od bezczynnej obojętności. Przeznaczenia Małgorzaty nie można trafniej określić, jak stało się to w owej wizji. Małgorzata wiernie wypełniała swoje zadanie. Była płomieniem, który palił się i ogrzewał; mógł on rozpalić wszystkich zimnych i obojętnych. Nie należy się więc dziwić, że była niby jasne światło w ciemnościach tamtych czasów. Żyła z wzmożoną intensywnością, która czyniła ją gotową wziąć na siebie wszelkie cierpienia, również za swych bliźnich. Pojmowała siebie jako istotę „przeniesioną do ogrodu rozkoszy błogosławionego Franciszka” i odczuwała jego błogosławieństwo jako „wylanie strumienia, który napełnił po brzegi jej serce miłością, a jej ciało tak silnie poruszył, że wydawało się, iż jej system nerwowy nie wytrzyma tego.

Cała jej istota została napełniona radością i weselem, toteż nie mogła powstrzymać wybuchów radości. Ta, która tak często płakała, śmiała się teraz do woli”. Nikt nie pozna prawdziwie Małgorzaty, jeśli w jej ciężko doświadczonym życiu nie słyszy również tego promiennego śmiechu – obecnego zresztą również w życiu innych świętych - który oznacza radość, i jeszcze raz radość. Pokuta nie przygnębiła jej, lecz stała się dla niej źródłem uśmiechu i radości.