Pruję do przodu!

Marcin Jakimowicz


GN 11/2013 |

publikacja 14.03.2013 00:15

Jako kilkulatek narysował na lekcji samolot i podpisał „pruję do przodu”. I leciał. Jak na skrzydłach. Zakochany po uszy w Kościele założyciel Monastycznych Wspólnot Jerozolimskich, który… zmywał po braciach naczynia.


– Idż przed siebie
i nigdy nie oglądaj się wstecz!
– przypominał
Pierre-Marie Delfieux józef wolny/GN – Idż przed siebie
i nigdy nie oglądaj się wstecz!
– przypominał
Pierre-Marie Delfieux

Jaki był zmarły przed dwoma tygodniami Pierre-Marie Delfieux? Dlaczego nazywano go jedną z najważniejszych postaci współczesnego Kościoła? Znów poczułem pociąg do Jerozolimy. Ruszyłem do wspólnot modlących się w Warszawie obok stadionu Legii. I włączyłem dyktafon.


Słynny założyciel
przy zlewie


Brat Ireneusz-Maria (Polak): Pierwsze nasze spotkanie dokonało się przez regułę. Przez „Livre de vie”. Później patrzyłem na Pierre’a-Marie przez pryzmat tego tekstu. „Źródło na pustyni miast” wpadło mi w ręce, gdy byłem już księdzem diecezjalnym na Warmii. „Przypadkowo” znalazłem się w Paryżu. Pojechałem na zjazd Taizé w 1994 roku. Wtedy spotkałem go twarzą w twarz. Pamiętam, że wszystko było na „tak”. Co zapamiętałem? Że potrafił słuchać. Przyjmował cię całym sobą. Wyczekiwał, nie przygniatał swą obecnością. Człowiek nie musiał przełamywać żadnych barier. 
Nieustannie odsyłał do Boga, nie zatrzymywał na sobie.

Chcieliśmy zorganizować mu urodziny, imieniny, ale uciekał od tego. Potrafił połączyć w sobie dwie postawy: ojca i brata. To nieprawdopodobnie trudne! Był ojcem (podejmował trudne personalne decyzje), ale jednocześnie bratem. Słowo „podwładny” nie istniało! Przez 17 lat nigdy nie usłyszałem tego słowa! Nie używał formuły „ojciec”, ale „brat”. 
Rozmawiał z tobą, przekonywał do swoich racji, ale na końcu uśmiechał się: „Jesteś wolny. Sam podejmiesz decyzję”. Zmieniałem często domy wspólnoty (Francja, Niemcy, Kanada, Polska). Zawsze Pierre-Marie wysyłał mnie na rekonesans, a potem pytał: „Czy chcesz jechać?”. To był zawsze dialog, nigdy dekret. Zawsze osobiste spotkanie, rozmowa, rozeznanie.
Sam przyjeżdżał na place budowy nowych fundacji. Uwielbiał to. Był tu, w Warszawie. Nie widział kupy gruzów, brudu – widział piękno, które zrodzi się po latach. Powiedział mi kiedyś: „Uwielbiam pracować. Jestem niedoszłym pracownikiem fizycznym. Wolałbym to robić, a muszę pisać i pisać” (śmiech). Budowa sprawiała mu ogromną frajdę. 
Gdy podszedłem do jego otwartej trumny w paryskim kościele 
św. Gerwazego, zacząłem się modlić. Tak jak zwykle modli się za zmarłego. Padłem na kolana i nagle złapałem się na tym, że ja nie mówię: „Wieczny odpoczynek”, „Zdrowaś Maryjo” czy „Ojcze nasz”, ale „Sanctus”! „Święty, Święty, Święty Pan Bóg zastępów…”. I pomyślałem: jemu to zawdzięczam! On nauczył mnie tego swym życiem. 
I banalna rzecz – Pierre-Marie zmywał naczynia po posiłkach braci. To była norma. A posiłki jadło często kilkanaście osób! Słynny założyciel, przełożony ogromnej międzynarodowej wspólnoty przy zlewie? Dla mnie – księdza z Polski – był to niezwykły szok i znak ogromnej pokory


Ooo, to największy grzech!


Siostra Joanna (przełożona wspólnoty sióstr): Najtrudniejsza rzecz na świecie? Uwierzyć, że Bóg cię kocha. Bardzo dotyka mnie pierwszy paragraf naszej reguły: „Całą swoją istotą przyjmuj miłość, którą Bóg pierwszy cię obdarza”. Od tego zaczyna się cała reguła! „Naucz się tych słów na pamięć” – zaproponował mi w Paryżu Pierre-Marie. Pamiętam, że spowiadałam się kiedyś u niego i powiedziałam, że nie wierzę wystarczająco w Bożą miłość. A on przerwał mi (a nie miał takiego zwyczaju!) i powiedział: „Ooo, to jest największy grzech – nie wierzyć w Bożą miłość”. Wszystkie inne grzechy są przecież konsekwencją tej niewiary.
Nie oglądał się wstecz. „Dwa lata pustyni? To był najwspanialszy czas mojego życia. Byłem najszczęśliwszą osobą na świecie” – opowiadał. „A nie chciałby brat na jakiś czas tam wrócić?” – zapytałam. „Nie ma takiej opcji! Nie wolno oglądać się za siebie. Teraz mam inne zadanie!”. Jakie? Tysiące drobnych spraw. Odpowiadanie na listy, słuchanie braci. Drobnostki, które sprawiają, że wzrastamy do świętości. 
Bardzo podoba mi się historia z jego dzieciństwa. Nauczycielka poprosiła dzieci: „Namalujcie swoje logo, godło, emblemat”. Kilkuletni Pierre-Marie zaczął z przejęciem szkicować. Namalował samolot i podpisał go: Je fonce! Czyli lecę, pruję do przodu. Gdy dowiedziałam się o tej historii, parsknęłam śmiechem. Patrzyłam na niego przez 17 i pół roku (aż tak długo mieszkałam w Paryżu) i rzeczywiście przypominał mi taki samolocik. Pruł do przodu. To był cały Pierre-Marie. 
Choroba? Nie zajmował się sobą, nie pieścił. Do szpitala poszedł jedynie ze względu na polecenie przełożonego. Nie było histerii, rozdrapywania ran. Był ogromny pokój. Przypomina mi w cierpieniu Jana Pawła II. Pięknie przeszedł przez tę lekcję. Przyjmował nasze małe gesty. 
Wiedział, że Polacy noszą w sobie jakiś rodzaj smutku – balast komuny, ran wypływających z osobistych tragedii. Kiedyś podszedł do mnie i zaczepił: „A prosiłaś już Boga o radość? Nie??? To proś! Przecież powiedział: proście, a otrzymacie. Ja na pustyni zrobiłem setki kilometrów, odmawiając Modlitwę Jezusową. Po francusku szeptałem: Panie, Jezu Chryste, Synu Boga żywego, daj mi Twój pokój i radość. I dał!”.
To prawda. Nigdy nie widziałam, by przez kilka dni chodził smutny. 
Jego cecha? Prostota, prostota i jeszcze raz prostota. W życiu we wzajemnych relacjach, w drobnych gestach. To zmywanie naczyń, o którym opowiadali bracia, to nie była żadna pokazówa. To była codzienność! Uwielbiał pielęgnować kwiatki. Praca w ogrodzie w Magdali, naszym domu rekolekcyjnym, sprawiała mu ogromną frajdę. Co mnie zachwycało? Jego ogromna wiara. Jak skała. Nie „pudrował” siebie. Był zwykłym, słabym człowiekiem i nigdy tego nie ukrywał. Cały czas mówił, że droga do świętości prowadzi przez naszą niedoskonałość.
Kochał Kościół. Pamiętam, jak bardzo cieszył się, gdy w 1996 r. Watykan zatwierdził po latach nasze konstytucje. Cieszył się jak dziecko! Był lekki, jakby ogromny głaz spadł mu z serca. Powiedział: „Teraz jesteśmy w rękach Kościoła. On uznał nasz charyzmat. I Kościół – jeśli zaczniemy robić jakieś głupstwa – może nas przywołać do porządku. Jeśli polecimy samolotem, a on spadnie do morza i nikt z nas nie przeżyje, a za sto lat ktoś odkurzy gdzieś te nasze konstytucje i zacznie nimi żyć, to dzieło będzie trwało! To nie jest już nasze!”.
Gdy spadł werdykt: „rak, przerzuty”, nie było w nim żadnej histerii. „Jestem gotowy. Idę do Jeruzalem niebieskiego” – zdawał się mówić. Bardzo mnie poruszyło to, że gdy wiedział, że zostało mu niewiele czasu, powiedział mi: „Zrozumiałem, że śmierć to największy akt miłości, jaki możemy oddać Bogu. Pomogła mi w tym wdowa z Ewangelii. Te dwa grosiki, które wrzuciła do skarbony to dusza i ciało. Jedyne, co możemy oddać Bogu”.


Gnał jak pershing, 
jak burza 


Brat Benoit-Joseph (Belg): Po raz pierwszy spotkałem go w Magdali w 2004 r. Był ojcem. To najlepsze słowo. Na Mszę pogrzebową w katedrze Notre Dame przyszły tłumy. Mnóstwo ludzi płakało. Ludzie szli i szli do jego trumny. A on – pomyślałem – znał większość z tych osób! Mieszkałem obok niego przez dwa lata. Zawsze był uśmiechnięty. Nawet gdy zachorował na raka, nie chciał skupiać na sobie uwagi. Gdy dowiedział się o przerzutach, szybko zanurzył to wszystko w Bogu. 
Siostra Jarosława (Polka): Czy pamiętam nasze pierwsze spotkanie? Jasne! Takich rzeczy się nie zapomina! Było to w 2001 r., w krypcie katedry w Katowicach. Prowadził rekolekcje, a ja byłam siostrą zakonną, służebniczką. Podeszłam do Pierre’a-Marie, padłam na kolana i poprosiłam go o błogosławieństwo. Był zdumiony (we Francji nie pada się raczej na kolana), ale wyciągnął dłonie i pobłogosławił mnie. To, że jestem tutaj, jest konsekwencją tego gestu. 
Pojechałam na dwumiesięczny staż do Francji. W Paryżu po dwóch tygodniach pobytu udało mi się złamać nogę (śmiech). Od początku widziałam jasno: Pierre-Marie był przede wszystkim bratem. Zero dystansu. Przecież myśmy mówili mu po imieniu! 
Rzeczywiście pruł do przodu. Miał ponad 70 lat, a mimo to miał sporo sił i energii. Nie mogłyśmy za nim nadążyć. Gnał po pustyniach jak pershing, jak burza. W sandałach przeszedł Ziemię Świętą. 
Był bardzo bezpośredni. Nie bał się rozmawiać z ludźmi o Jezusie. Mnie dotykało to, że on zawsze widział w innych dobro. Nawet jeśli wiedział, że ktoś coś nieźle przeskrobał, nie skupiał się na tym. Wydobywał dobro i piękno! 
Był ubogi. Często powtarzał, że Kościół musi być ubogi, inaczej nie będzie wiarygodny. Po śmierci Pierre’a-Marie poszłam do jego celi. Krzesło, burko, łóżko. Nic więcej. 


Nosiło go!


Brat Benedykt (Czech, przełożony wspólnoty braci): Przebywał dwa lata na pustyni, gdzie miał tylko Pismo Święte i Eucharystię. Ale mówił nam – „nigdy się nie tam nudziłem. Lubiłem tracić czas dla Boga”. Ale gdy odkrył swoje powołanie, usłyszał, że Bóg wzywał go do miasta, przez ostatnie dwa miesiące nie mógł już wytrzymać. Nosiło go (śmiech). O czym to świadczy? O tym, że świetnie rozeznawał, co mówi Duch do Kościoła.
„Idź do przodu. Nie oglądaj się wstecz” – powtarzał. Nie rozdzierał szat, widząc pustoszejące kościoły Zachodu. Miał łaskę spojrzenia dalej, głębiej. To nowy początek, pustynia, na której rozkwitnie życie – opowiadał. Kościół, który odrodzi się, nie będzie już taki sam: będzie mały, gorliwy, ubogi. Ale nie może umrzeć! Odwrotnie: wszystko się stanie Kościołem. Na końcu nie zostanie już nic, tylko Kościół.
Co mnie w nim przerażało? Zaufanie, jakim darzył młodych (śmiech). Przecież on wysyłał nas, młodziutkich mnichów i mówił: „Twórzcie wspólnotę w Kanadzie”. Ufał nam. Był człowiekiem wiary, wiedział, że nawet jeśli coś zepsujemy, Bóg to naprawi.
Przeczytałem w Czechach „Livre de vie” i powiedziałem sobie: „Wiem, jaki jest Pierre-Marie. On nie może być inny niż reguła, którą napisał”. I tak było! Żył w tle, nie narzucał się. Zmarł, gdy świat zajęty był newsami o odejściu Benedykta XVI.
Był blisko braci – nie było żadnej bariery, naturalnego dystansu między przełożonym a podwładnym. Mówiliśmy do niego po imieniu! Chciałeś porozmawiać? Zawsze znalazł czas. A przecież dziś we wspólnocie modli się 260 braci i sióstr!
Ostatnie słowa, jakie zapisał? „La vie monastique”… Życie monastyczne. Kwintesencja jego poszukiwań, jego miłość. Jak zmarł? 21 lutego modlił się z braćmi, odprawił Mszę św., był jednym z nielicznych, którzy na stojąco śpiewali psalmy! Po Mszy zaczął pisać, bo mówił: „wypoczywam, zmieniając zajęcie”. Pisał akurat o opactwie Mont Saint Michel. Poczuł się źle, a potem wszystko nastąpiło błyskawicznie. Położył się do łóżka i złożył ręce w taki koszyczek, tak jak składa się ręce nieboszczykowi! I zmarł. Zostawił wszystko. Tak jakby chciał powiedzieć: Aha, to już koniec. Idę.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.