Misja Boston

Agnieszka Gieroba; GN 9/2013 Lublin

publikacja 14.03.2013 08:20

W każdej chwili gotowi są spakować swoje rzeczy i ruszyć w nieznane. Nie boją się. Mówią, że jak się doświadczyło, że Pan Bóg troszczy się o najmniejszy szczegół w życiu, to nie ma się czego bać, nawet w wielkiej Ameryce, do której jadą na misje.

Andrzej i Jana Głosowie wraz z córkami wyjeżdżają na misje do Bostonu Agnieszka Gieroba Andrzej i Jana Głosowie wraz z córkami wyjeżdżają na misje do Bostonu

Jana. To imię wybrała sobie na chrzcie ośmioletnia Eugenia. Pamięta dobrze ten dzień. Wigilia św. Jana, stąd właśnie takie imię. Chrzest przyjmowała z mamą na Łotwie podczas wakacji. Wtedy na Białorusi w Homlu, gdzie mieszkała, parafie nie funkcjonowały. Tak było do czasu, gdy na misje przyjechał młody prezbiter z rodzinami z Drogi Neokatechumenalnej: jedną z Hiszpanii i jedną z Lublina. – Patrzyliśmy na tych ludzi, jak żyją, wierząc, że Pan Bóg się o wszystko zatroszczy, jak rozwiązują różne trudności i jak mówią o Jezusie, i chcieliśmy żyć tak samo. To dzięki nim w naszym wielkim mieście zaczął rodzić się Kościół i dziś jest żywym znakiem Jezusa Chrystusa pośrodku postsowieckiej cywilizacji śmierci – opowiada Jana.

Dzień po swoich 18. urodzinach przyjechała do Lublina na studia psychologiczne na KUL. Na Białorusi szkoła kończy się szybciej niż w Polsce. – Mój tato chciał, bym studiowała za granicą. Polska była nam bardzo bliska, bo moja babcia była Polką. Poza tym ksiądz z naszej parafii pochodził z Lublina, no i jedna z rodzin, które były u nas na misji, też – mówi Jana. Tu koniecznie chciała znaleźć wspólnotę neokatechumenatu, który tak bardzo pomógł jej na Białorusi uwierzyć w Boga i zaufać Mu we wszystkim. Trafiła na spotkanie w parafii Świętej Rodziny w Lublinie. Pamięta dokładnie, że wprowadzenie do czytania liturgicznego głosił wtedy młody przystojny chłopak w niebieskiej koszuli.

Wszystko dał mi Kościół

Andrzej. Nie pamięta, jak był wtedy ubrany, i dziwi się żonie, że takie szczegóły utkwiły jej w pamięci. Sam, jak przyznaje, długo się przekonywał do wspólnoty. – Dziś wszystko, co mam w życiu, mam od Kościoła, ale trochę czasu minęło, zanim to zrozumiałem. Kościół poprzez Drogę powoli i cierpliwie prowadzi mnie do wiary dojrzałej i uczy, jak żyć nią na co dzień, czerpiąc siłę z łaski chrztu. Jako młody chłopak byłem w oazie, ale jakoś poważnie o życiu nie myślałem. Gdy patrzyłem na rodziny z dziećmi na oazowych rekolekcjach, przerażał mnie ten widok. Myślałem, że mnie to nigdy nie czeka – śmieje się Andrzej, dziś ojciec czterech córek.

Na pierwszej katechezie, na którą poszedł, uznał, że to jakieś niedorzeczności. Więcej się nie wybierał. – To chyba sam Pan Bóg o mnie zawalczył, bo ja na pewno neokatechumenatem nie zachwyciłem się na początku. Po kilku latach od tamtej pierwszej katechezy poszedłem znowu, zaproszony przez kogoś. Spotkania były ciekawe, ale sądziłem, że ze swoją relacją z Bogiem dam sobie radę sam i nie potrzebuję prowadzenia. Byłem lektorem i ministrantem w parafii, kochałem Pana Boga, ale nie żeby zaraz jakoś szczególnie, bo bardziej zajmowały mnie moje własne pomysły na życie. Gdy po jednej z Mszy św. w zakrystii ksiądz błagał, bym pojechał na dwudniową konwiwencję, byłem w szoku, ale jego zachowanie bardzo mnie zaintrygowało, tak że nie śmiałem odmówić – opowiada Andrzej. Przyjechał spóźniony i tak trochę na odczepnego, ale Panu Bogu to wystarczyło.

– Tam zacząłem doświadczać, że Pan Bóg naprawdę się o mnie troszczy. Potem, będąc na Drodze, doświadczyłem, że jeśli chcę żyć w prawdziwej zażyłości z Chrystusem, to muszę iść na całość. Oddać Bogu swe życie i niech robi, co chce – mówi Andrzej. A Pan Bóg chciał na przykład, by skończył studia, które przerwał. – Gdyby nie katechiści, którzy w imię posłuszeństwa prosili mnie, bym wrócił na uczelnię, sam bym się na to nie zdecydował – mówi. No, jeszcze jeden z pięknych Bożych planów zrealizował się we wspólnocie – tu poznał swoją żonę Janę.

Pierogi od sąsiadki

Jana i Andrzej. Oboje są bardzo „charakterni”, jak mówią o sobie, więc o konflikty łatwo. Mimo wszystko co do jednego są zgodni – ich wspólne życie możliwe jest tylko z Panem Bogiem. – To wcale nie oznacza, że nie mamy problemów. Przeciwnie, doświadczaliśmy wielu trudności, łącznie z utratą pracy i brakiem pieniędzy. Pan Bóg nigdy nas jednak nie zawiódł – mówią. – Nikomu z nas ani naszym dzieciom nie zaszkodziło to, że jedliśmy ciągle pieczone ziemniaki. A gdy pożaliłam się Panu Bogu, że mam troje dzieci, z czwartym jestem w ciąży, źle się czuję i mam już tych ziemniaków dosyć, przyszła sąsiadka i przyniosła wielką miskę pierogów. To nie była pani jakoś szczególnie z nami zaprzyjaźniona i na pewno nie wiedziała o naszych kłopotach. Przyszła, bo jak powiedziała, w ciąży pewnie trudno mi gotować, a ona ulepiła za dużo pierogów. Jak mogę mieć wątpliwość? Pan się o nas zawsze troszczy, a największym dowodem na Jego miłość jest to, że buduje nasze małżeństwo, pokazuje, jak prowadzić szczęśliwe życie rodzinne i wychowywać dzieci zgodnie z Ewangelią, daje piękno życia wiarą i radość stawania się chrześcijaninem – mówi Jana.

Wyjazd w nieznane

Czasami siedząc w domu, rozmawiali o misjach, poruszeni świadectwami rodzin tam przebywających. Na pewnym etapie formacji niektóre rodziny mogą zgłosić gotowość wyjazdu na misje do dowolnego miejsca na świecie. Wiąże się to z zostawieniem swojego domu, pracy, znajomych i przeniesieniem się gdzieś, gdzie lokalny biskup zaprasza rodziny z neokatechumenatu, by żyły, dawały świadectwo, ożywiały parafie czy zakładały nowe wspólnoty. – Dla mnie było to normalne, bo dzięki takiej rodzinie, która przyjechała na misje na Białoruś, mogłam poznać Jezusa i zawierzyć Mu swoje życie. Przechodziło mi czasami przez myśl, kiedy jeszcze nie byłam mężatką, że jak założę rodzinę, też tak chciałabym służyć innym – mówi Jana. Dla Andrzeja misje są zwykłą konsekwencją poważnego traktowania wiary i formacji we wspólnocie. Kiedy więc na jednym ze spotkań padło pytanie, czy jest jakaś rodzina gotowa wyjechać na misję, Jana i Andrzej wstali.

– To był jakiś wewnętrzny impuls. Nie uzgadnialiśmy tego wcześniej, że właśnie teraz się zgłosimy, po prostu wzięliśmy się za ręce i wstaliśmy, będąc oboje głęboko przekonani, że zgadzamy się służyć Kościołowi w ten sposób – mówią małżonkowie. Oprócz nich we wszystkich wspólnotach neokatechumenalnych w Polsce w ubiegłym roku zgłosiło się 300 małżeństw. Samo zgłoszenie jeszcze niczego nie oznacza. Z tymi małżonkami rozmawiają katechiści, sprawdzają ich możliwości wyjazdu i rozeznają, czy to dobry moment dla tej rodziny na wyjazd. Spośród 300 rodzin wybrano 42 do bliższego przygotowania. Z tych rodzin z Polski na misje mogło pojechać tylko 6. – Myślałam sobie, że pewnie nas nie wybiorą, jest tyle małżeństw bardziej godnych, mających więcej dzieci, będących na Drodze Neokatechumenalnej dłużej. Dlatego pewnym zaskoczeniem, mimo wszystko, był fakt, że wybrano nas – mówi Jana.

Biedna Ameryka

Nie wiedzieli, dokąd pojadą. Wybór odbył się drogą losowania. – Wśród 15 miejsc, gdzie miały być utworzone nowe misje, były m.in. Talin i jakieś miasto w Australii. Te dwa miejsca wydawały mi się najbardziej pociągające. Okazało się jednak, że wylosowaliśmy Boston – mówi Jana. Może wyjazd na misje do Ameryki wydaje się na pierwszy rzut oka dziwaczny. Kiedy jednak małżonkowie przyjrzeli się bliżej temu miejscu, zrozumieli, że jadą na duchową pustynię, gdzie zagubiło się wielu ludzi nieświadomych Bożej miłości. – Zostaliśmy posłani 20 stycznia 2012 r. przez ojca świętego razem z kilkudziesięcioma rodzinami i 15 prezbiterami na nowe „missio ad gentes” (misja „do narodów”), aby żyć we wspólnocie pomiędzy ludźmi, którzy Pana Boga nie znają, i w ten sposób dawać świadectwo wiary w środowisku wprost pogańskim lub wtórnie zsekularyzowanym – mówią. Diecezja bostońska jest bankrutem. Miejscowy biskup sprzedał swój pałac biskupi, dużą część majątku diecezji, w tym wiele kościołów, do których nikt już nie przychodzi. Pieniądze były potrzebne na wypłacenie odszkodowań ofiarom nadużyć dokonanych przez miejscowych księży.

Żeby odnowić życie diecezji, biskup postawił na rodziny. – Nie jedziemy tam sami. Będziemy tworzyć wspólnotę z prezbiterem, trójką innych rodzin z różnych stron świata i kilkoma osobami samotnymi, które tak jak my zgłosili się na misje. Na początek diecezja wynajmie nam jakieś mieszkanie, gdzie będziemy mogli się zatrzymać, na miejscu trzeba będzie znaleźć lokum, gdzie będzie się spotykać wspólnota, jakieś źródło utrzymania rodziny, posłać dzieci do szkoły. Nie wiemy, jak to będzie, ale ufamy, że Pan Bóg wszystko przewidzi. Doświadczaliśmy tego wielokrotnie – mówią Jana i Andrzej. Na wyjazd niecierpliwie czekają ich córeczki, szczególnie te najstarsze: 7-letnia Zosia i 4,5-letnia Eliza; młodsza Frania i najmłodsza Róża nie rozumieją jeszcze, co je czeka, ale atmosfera oczekiwania udziela się wszystkim. – Nie wiemy jeszcze, kiedy ruszamy. Początkowo miało to być po wakacjach, ale nie udało się załatwić wszystkich urzędowych formalności. Z tego, co wiemy, wszystko jest w toku i w każdej chwili możemy się spodziewać maila z wezwaniem: „przyjeżdżajcie”. Jesteśmy gotowi – mówią małżonkowie.

Przygotowując się do wyjazdu, założyli stronę internetową www.misjaboston.pl. Tam można znaleźć więcej informacji i wesprzeć małżonków.