Zaklęcie do straszenia in vitro?

Marcin Okrój *

publikacja 01.03.2013 10:48

Sprawa komentarza księdza de Berier na temat dzieci poczętych z in vitro zrobiła furorę w tzw. mediach opiniotwórczych. Niestety, rzadko kiedy przytaczały one całą wypowiedź księdza, poza nieszczęsną i słynną już „bruzdą dotykową”.

Zaklęcie do straszenia in vitro? Jakub Szymczuk/GN

Nie zamierzam bronić księdza w tej sprawie, gdyż w istocie dysmorfia twarzy występuje w niektórych zespołach chorobowych, wymienionych przez duchownego (Co tak naprawdę powiedział ks de Berier), ale z pewnością nie może być żadnym kryterium różnicującym dzieci poczęte naturalnie (in vivo) oraz dzieci poczętych wskutek zapłodnienia in vitro. Odniosę się jednak do komentarza niejakiego pana Grzegorza Sroczyńskiego opublikowanego w Gazecie Wyborczej (Troska o życie ksiedza de Beriera), w którym to autor pozwala sobie na kpiarskie uwagi pod adresem ks. de Beriera, a następnie bierze się za wyjaśnianie swoim czytelnikom zawiłości natury medycznej (niestety bez odniesienia się do jakichkolwiek źródeł), jaki to nieznaczny odsetek wad wrodzonych wiąże się z grupą osób poczętych pozaustrojowo oraz dlaczego mamy do czynienia z większą częstością występowania pewnych wad w tejże populacji. Z wielką łatwością przychodzi mu stwierdzenie, że odpowiada za to starszy wiek rodziców decydujących się na zabieg zapłodnienia in vitro oraz poprzednia terapia bezpłodności. Cały zaś artykuł zaczyna od stwierdzenia, jakoby prawicowe portale dostały „nowe zaklęcie do straszenia nas in vitro”.

Cóż, przyjrzyjmy się zatem w oparciu o literaturę medyczną owemu „straszakowi” oraz wyjaśnieniom, jakie serwuje pan Sroczynski. Weźmy ostatnio wydaną pracę przeglądową, poświęconą zagadnieniu bezpieczeństwa stosowania in vitro, opublikowaną w specjalistycznym czasopiśmie Fertility & Sterility (Fertility and Sterility 2013, 99: 632–641). Czytamy tam m.in.:

Dzieci urodzone wskutek technik wspomaganego rozrodu (ang. ART, pojęcie obejmujące rożne techniki zapłodnienia in vitro – przyp.) cierpią z powodu lekko zwiększonego ryzyka defektów widocznych przy urodzeniu i 2-3 krotnie wyższego odsetka niskiej masy urodzeniowej. Wykazują zwiększone ryzyko przedterminowego urodzenia i komplikacji okołourodzeniowych a także częściej wymagają intensywnej opieki medycznej po urodzeniu. (...). Niska masa urodzeniowa jest czynnikiem ryzyka dla otyłości, chorób metabolicznych oraz chorób układu krążenia w dorosłości. Ewidentnie, większość dzieci poczętych z in vitro jest zdrowa. Jednakże nie posiadamy jeszcze wiarygodnych badań przekrojowych dotyczących zdrowia dorastających i dorosłych i nie można wykluczyć subtelnych efektów natury epigenetycznej powodujących podatność na choroby o złożonej etiologii.

Do częstości występowania wad rozwojowych i wyjaśnień pana Sroczyńskiego jeszcze wrócę, niemniej na początek wyjaśnię czytelnikom istotę pogrubień w cytowanym tekście. I tak okazuje się, że wady i komplikacje widoczne przy urodzeniu to tylko jedna, być może mniej istotna strona medalu. Istotnie, pewne zespoły chorobowe związane z podłożem epigenetycznym (w tym wymienione przez księdza zespoły Pradera-Williego, Angelmana, Silvera-Russella oraz Wiedemanna oraz kilka innych) pomimo występowania w populacji poczętej z in vitro niekiedy 6 razy częściej, ogólnie występują rzadko. O wiele większe znaczenie może mieć wpływ zmian natury epigenetycznej na życie i zdrowie w wieku późniejszym. Czym są owe tajemnicze zmiany epigenetyczne? Otóż w odróżnieniu od mutacji genowych, zmieniających sekwencje DNA, są to różnice w znakowaniu konkretnych odcinków DNA przy pomocy metylacji (dołączenia grupy metylowej do nukleotydow), które skutkują uruchomieniem lub zatrzymaniem odczytywania danego genu przez komórkę. Piętno genomowe utrzymuje się w komórkach ciała przez całe życie, natomiast podczas powstawania gamet dochodzi do jego wymazania i ustalenia się nowego, zależnego od płci osobnika. Znakowanie/piętnowanie (ang. imprinting) powoduje odczytywanie danej informacji jedynie z chromosomu uzyskanego od matki lub ojca i uzależnia prawidłowy rozwój zygoty od połączenia się gamet męskiej i żeńskiej. W toku doświadczeń na oocytach i embrionach zwierzęcych wykazano, iż ich hodowla w warunkach in vitro oraz sam proces pozyskania wielu oocytów drogą stymulacji hormonalnej (superowulacja) prowadziły do zaburzeń w metylacji określonych odcinków DNA. Podobne wyniki otrzymano także w przypadku oocytów ludzkich dojrzewających w warunkach hodowli in vitro. Badania te sugerują, iż za częstsze defekty epigenetyczne u osób poczętych technikami in vitro odpowiadają aspekty techniczne tych metod.

Pan Sroczyński próbuje wyjaśnić, że defekty prowadzące do chorób epigenetycznych zależą od wieku rodziców. Tymczasem praca naukowa, w której autorzy zadali sobie trud zbadania całościowej metylacji genomu ludzkiego u osób poczętych naturalnie oraz dzięki in vitro (Human Molecular Genetics, 2009, 18 (20): 3769-78) wykazuje istotne statystycznie odchylenia w piętnowaniu genomu osób z in vitro. Niektóre z różnic przekładały się bezpośrednio na ekspresje genów związanych z takimi chorobami jak np. cukrzyca. I najciekawsze – badania prowadzono tak, iż obydwie porównywane grupy były dobrane pod względem wieku oraz pochodzenia matki. Wynika z tego, że patomechanizm odpowiedzialny również za wymienione wcześniej wady rozwojowe nie ma związku z wiekiem rodziców, co próbował udowadniać pan Sroczyński.

Inna praca opublikowania w bardzo poczytnym i wysokoimpaktowanym czasopiśmie New England Journal of Medicine (N Engl J Med. 2002 7;(10):725-30) pokazuje ponad dwukrotnie wyższy odsetek wad u dzieci poczętych z in vitro (8,9% wobec 4,2% w populacji in vivo), diagnozowanych w wieku jednego roku. Badania zostały przeprowadzone w Australii, gdzie ogólny odsetek dzieci z in vitro jest wysoki i pod uwagę wzięto ponad 1000 dzieci w grupie badanej oraz 4000 w grupie kontrolnej. Również i tutaj dokonano oszacowania statystycznego po uwzględnieniu wieku matki. W końcu polecam meta-analizę, czyli opracowanie statystyczne wielu prac na temat ryzyka defektów u dzieci z in vitro: Hum Reprod. 2005 Feb;20(2):328-38. Po sumarycznym przeanalizowaniu kilkunastu tysięcy przypadków, poprzedzonym bardzo surowymi kryteriami, wykluczającymi prace nienadające się do rzetelnej statystyki porównawczej, wniosek jest jeden: ART zwiększa ryzyko wad u dzieci i nie wynika to z wieku rodziców.

Żeby być obiektywnym, trzeba zauważyć, że istnieją prace, które negują wyższą częstość chorób epigenetycznych u osób z in vitro. Wspomniana na wstępie praca przeglądowa wymienia takie cztery badania przeprowadzone w Szwecji, Holandii, Danii i Wielkiej Brytanii. Jednak warto zwrócić uwagę na jeden drobny szczegół – analizie poddano dzieci urodzone. W jednym badaniu wyszło nawet, że w grupie osób poczętych z in vitro otrzymano wartość „zero” wobec wartości oczekiwanej (t.j. wynikającej z odsetka w całej populacji) 0,72. Nie jest tajemnicą, że w ww. krajach aborcja ze względu na wady genetyczne jest rzeczą powszechną i to powinno stawiać duży znak zapytania wobec takiej konstrukcji badań.

Wracając do głównej kwestii – dotychczas pisaliśmy o wadach i chorobach ujawniających się w wieku okołourodzeniowym i niemowlęcym. Tymczasem warto zauważyć, że nie ma żadnych wiarygodnych badań na temat np. długości życia czy zapadalności na choroby ujawniające się po 20, 30 czy 40 latach z bardzo prostej przyczyny – większość populacji poczętej z in vitro plasuje się w przedziale wiekowym 0-5 lat, a pierwszy człowiek poczęty w ten sposób ma obecnie 35 lat. Dalej, zważywszy na fakt, iż podłoże epigenetyczne takich chorób jak wspomniana cukrzyca czy nadciśnienie jest cały czas odkrywane, wyniki mogą być bardzo „ciekawe” (w sensie negatywnym), tym bardziej, że istnieją ku temu mocne przesłanki. O tym niestety pan Sroczyński nawet się nie zająknie a wszystko zdaje się kwitować stwierdzeniem „zaklęcie do straszenia mas”.

Na koniec chciałem zasygnalizować wątek, którego nie poruszył żaden autorytet (mniej lub bardziej poważany) w trakcie ostatniej dyskusji o bezpieczeństwie in vitro. Otóż procedura zapłodnienia in vitro wiąże się często z subiektywnym doborem (noszącym wszelkie cechy selekcji eugenicznej) blastocyst, które dostają szanse na rozwój. Problem polega na tym, że człowiek dobiera czy może dobierać kryteria selekcji w oparciu o własne przekonania, oczekiwania rodziców, trendy panującej mody itd. z zupełnym pominięciem problemu różnorodności puli genetycznej. W skali czasu (kilka, kilkanaście czy kilkaset pokoleń) nasze obecne, racjonalne wybory mogą okazać się zupełnie nieracjonalne wobec zmieniających się warunków zewnętrznych, nowych patogenow etc. Nierzadko coś, co było lub jest uważane za szkodliwą mutację lub bezwartościową mutację (cecha fenotypowa) może decydować o przetrwaniu populacji czy gatunku w przyszłości – weźmy książkowy przykład anemii sierpowatej czy mutacji w genach chemokin, powodujących odporność na zakażenie wirusem HIV. Trzeba mieć zatem świadomość, iż subiektywne eliminowanie z populacji alleli, które obecnie wydają nam się niczym innym niż mutacją lub „niekorzystnym genem”, może mieć poważne konsekwencje w przyszłości. Tak samo promowanie „korzystnych alleli” może okazać się w dłuższej perspektywie pomysłem niekoniecznie rozsądnym. Niestety, techniki ART dają ludziom możliwość sztucznego ingerowania w pulę genową własnego gatunku a w momencie, kiedy stanie się to zjawiskiem powszechnym, skutki mogą być opłakane. Niemniej to już temat na osobny artykuł…

* Autor jest biologiem molekularnym, w 2004 roku obronił pracę doktorską z dziedziny biologii komórki. Od siedmiu lat jest pracownikiem naukowym uniwersytetu w Lund w Szwecji. Wcześniej pracował w Instytucie Pasteura w Paryżu oraz na Wolnym Uniwersytecie w Amsterdamie.