Z dyskoteki na głębię

GN 8/2013 Łowicz

publikacja 04.03.2013 09:30

O duchowych zwrotach, miłości, o którą trzeba było walczyć, i potrzebie bycia świadkiem przy dzieciach z Krzysztofem Stasiakiem, katechetą, doradcą rodzinnym i wolontariuszem, rozmawia Agnieszka Napiórkowska.

 Krzysztof Stasiak nie ma wątpliwości, że o miłość i wiarę należy dbać i je rozwijać Agnieszka Napiórkowska Krzysztof Stasiak nie ma wątpliwości, że o miłość i wiarę należy dbać i je rozwijać

Agnieszka Napiórkowska: Na pierwszy rzut oka widać, że ma Pan kłopot z chodzeniem. Czy to jakaś poważna kontuzja?

Krzysztof Stasiak: – Mam nadzieję, że nie. To efekt gry w koszykówkę z moim synem. Na treningu okazało się, że nie jestem nastolatkiem. Pękł mi mięsień. Podobno po trzech tygodniach leżenia wszystko wróci do normy. Na szczęście mam teraz ferie, więc spokojnie mogę pochorować. Unieruchomienie to dobry czas na refleksję, zwłaszcza na progu Wielkiego Postu.

Z tego, co wiem, od wielu lat jest Pan katechetą. Czy wybór tego zawodu to przypadek czy świadoma decyzja i realizacja marzeń?

– Z wykształcenia jestem historykiem. Po drugim roku studiów pojechałem na rekolekcje ignacjańskie, na których podjąłem dwie najważniejsze decyzje życiowe. Jedną z nich było poszukanie sobie dodatkowego zajęcia, by zagospodarować część wolnego czasu, którego – uważałem – marnuję za dużo. To był rok 1990. Kiedy nie mogłem niczego znaleźć jako historyk, znalazł mnie zaprzyjaźniony proboszcz, który zaproponował mi pracę katechety. I tak, z pięcioletnią przerwą, jest aż do dziś. Aby móc uczyć, zrobiłem studium katechetyczne. Potem, po założeniu rodziny, skończyłem też studia teologiczne.

Od zawsze był Pan gorliwym i świadomym katolikiem, który publicznie przyznaje się do wiary?

– Nie. Ja byłem tradycyjnym polskim katolikiem, co to go ochrzcili, do I Komunii zaprowadzili, a potem już wysyłali do kościoła. Mając lat 12 i widząc, że rodzice nie chodzą w niedzielę na Mszę, też nie chciałem tego robić. Ponieważ mnie wyganiali, zatrzymywałem się pod kościołem, przy kiosku. Trzy lata później nie chodziłem nawet pod kościół. Gdy miałem lat 18, Pan Bóg mnie dopadł. I od tamtej pory to jest już chrześcijaństwo świadome, a nie tradycyjne.

Wcześniej miałem okres, w którym deklarowałem się jako deista. Jedyne, co mnie łączyło z Kościołem, to chodzenie na lekcje religii. Wiedziałem, że bez katechezy nie będę mógł być chrzestnym czy wziąć ślubu. Pół roku mieszkałem w internacie, a pół dojeżdżałem i efekt był taki, że zimą chodziłem ze swoją klasą, a latem wybierałem sobie klasę licealną, w której były ładne dziewczyny. Jak mi się to znudziło, zacząłem chodzić na religię w niedzielę rano.

Do dziś nie wiem, czemu pewnego razu zapragnąłem pójść na rekolekcje wielkopostne. W czasie ich trwania poszedłem do spowiedzi. To była sytuacja zwrotna. Po wyrzuceniu z siebie wszystkich grzechów poczułem, jak bardzo Pan Bóg mnie kocha. Nie umiem tego opisać. Po tym doświadczeniu stałem się innym człowiekiem. Poszedłem na spotkanie grupy modlitewnej i stałem się neofitą. Kupiłem sobie Pismo Święte i zacząłem je czytać. Byłem jak zakochany ze wzajemnością. Z osoby, która wiedziała, gdzie w obrębie 40 km jest dyskoteka, stałem się człowiekiem, który wybiera się na studia, czym wprawiłem w osłupienie rodziców i nauczycieli. Na rodzicach wymusiłem możliwość pomagania im. Byłem rozpieszczonym jedynakiem, który chleba nie umiał sobie ukroić. Pod naciskiem mama nauczyła mnie prasować, sprzątać. Potem były matura, studia i decyzja o zostaniu katechetą.

Mówiąc o rekolekcjach, powiedział Pan, że podjął na nich dwie najważniejsze decyzje. Jaka była druga?

– Drugą było postanowienie, by jeszcze raz spróbować zawalczyć o względy dziewczyny, w której byłem zakochany, a która ciągle dawała mi kosza. Efektem tego jest nasze małżeństwo. Tu muszę od razu powiedzieć, że – poza wspólnym światem wartości – wszystko nas różniło i nadal różni. Znaliśmy się wcześniej, ale ona nie chciała ze mną być, bo mówiła, że nie nadaję się na męża. Kiedy pytałem, dlaczego, wymieniła mi moje wady. Powłócząc nogami, wróciłem do domu, gdzie postanowiłem, że się dla niej zmienię. Po dwóch latach, po wspomnianych rekolekcjach, zgodziła się. Moi koledzy wówczas sparafrazowali znane powiedzenie i zaczęli mówić: „Głową muru nie przebijesz, chyba że masz łeb jak Stasiak”. Dziś tym, za co jestem Panu Bogu najbardziej wdzięczny, jest moje małżeństwo i rodzina.

Wiem, że od momentu ślubu nie spoczęliście na laurach, także tych duchowych. Należycie do wspólnoty, wspólnie się modlicie i troszczycie o Waszą miłość.

– To prawda. Dla nas było oczywiste, że potrzebujemy formacji i wzrostu w jakiejś wspólnocie. Najpierw należeliśmy do Domowego Kościoła. Dziś jesteśmy w Ekipach Notre Dame. Znając swoje słabości i doświadczając każdego dnia, jak trudno żyć po chrześcijańsku w pogańskim świecie, posiłkujemy się świadectwem innych. Potrzebujemy kontaktu z żywym Kościołem. Wiemy, że wiara i miłość nie są tylko dane, ale trzeba je przez cały czas rozwijać. Bez świadectwa innych się słabnie.

Bycie katechetą, wspólnota to niejedyne miejsca zaangażowania i rozwoju?

– Oprócz tego, że jestem katechetą, jestem także szefem Stowarzyszenia Ochotniczej Straży Pożarnej „Dąbrowszczak”. W ramach grupy ratownictwa medycznego organizujemy szkolenia z pierwszej pomocy, zabezpieczamy imprezy masowe. Jedna dziesiąta Pól Lednickich to nasza działka. Dodatkowo od 10 lat zajmuję się wolontariatem w domu dziecka i domu opieki społecznej. Zdarza się nam pomagać także w poradnictwie rodzinnym. Dzięki tym działaniom, za które nie biorę pieniędzy, mogę być świadkiem. Nikt nie może mi zarzucić, że robię to dla korzyści materialnych.

Skąd czerpie Pan siły i na czym Panu najbardziej zależy?

– Pewnie wypadałoby powiedzieć, że z relacji z Panem Bogiem, ale nie mnie to oceniać. Każdego dni staram się utrzymywać z Bogiem stały kontakt. Codziennie się modlę, czytam Pismo Święte, żyję sakramentami. Siłę czerpię też z rodzicielstwa. Niedawno ktoś wrzucił mi na portal społecznościowy zdanie: „Każdy ojciec powinien mieć świadomość, że pewnego dnia jego syn pójdzie nie za jego radami, ale za jego przykładem”. Jest to prawda, pod którą mogę się podpisać i o której staram się pamiętać. By być w tym, czym żyją nasze dzieci, czasem trzeba nawet zerwać mięsień. Odpowiadając zaś na drugą część pytania, powiem, że nigdy nie zależało mi na niczym tak bardzo, jak na budowaniu swojego małżeństwa i rodziny. Katechetą, prezesem mogę przestać być, ale mężem i ojcem będę zawsze. A za wielki dar poczytuję sobie codzienną wspólną modlitwę.