Szkoła życia i miłości

ks. Witold Lesner; GN 4/2013 Zielona Góra - Gorzów

publikacja 03.02.2013 07:00

– Piasek w zębach, wiatr w uszach, radość w oczach. Tak zaczyna się nasza pierwsza wyprawa do buszu. Siedzimy na pace samochodu księdza Andrzeja i czujemy się niczym na Safari. Krajobraz jak z pocztówki. Jeszcze jakiś czas temu nigdy bym nie pomyślała, że będę kiedyś w Afryce. Niesamowite! – mówi o swojej wyprawie Anna Gordzijewska.

  Oratorium w Kabwe to ogromny namiot. Tutaj dzieci bawią się, jedzą i modlą  ReprodukcjA ks. Witold Lesner Oratorium w Kabwe to ogromny namiot. Tutaj dzieci bawią się, jedzą i modlą

Minęły już cztery miesiące odkąd nasza diecezjanka w ramach projektu Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego w Warszawie wyjechała do Kabwe. 18 września z Warszawy przez Amsterdam dotarła do Lusaki. Opowiada o swoich wrażeniach. – Niesamowite uczucie znaleźć się w Zambii. Szczęście i radość, że oto zaczyna się moja misja. Afryka wita mnie ciepło i swojsko – wspomina Ania.

Nauczycielska codzienność

W salezjańskiej placówce misyjnej w Kabwe, ok. 100 km od stolicy Zambii, Lusaki Anna Grodzijewska uczy dzieci j. angielskiego, prowadzi katechezy dla dzieci i młodzieży oraz posługiuje w miejscowym oratorium. Już tydzień po przyjeździe po raz pierwszy miała okazję stanąć przy tablicy w szkole w Makululu, najbiedniejszej dzielnicy miasta. Uczy tam dzieci w wieku od 3 do 9 lat. – Idah nie chciała się ze mną zgodzić, że 3 + 2 = 5. O ile jeszcze 4 + 1 = 5, to jej zdaniem 3 + 2 = 6. Liczyliśmy na palcach i nijak nie chciało wyjść 6. Idah jednak upierała się przy swoim. Po kilku próbach wpisała 5, ale bez przekonania. Dla Caroliny wpisanie cyferek prosto w linijki to wyższa szkoła jazdy, więc już zupełnie nie było mowy o obliczeniu wyniku – dzieliła się swoimi pedagogicznymi wrażeniami.

Nauczycielka jako pomoc naukową rozdawała dzieciom kapsle. Na przerwach i po lekcjach jest okazja, by pośpiewać lub pograć w piłkę. – Dobrze znam jedną piosenkę w miejscowym języku chibemba „Takwaba Uwabanga Yesu”, więc śpiewaliśmy wszyscy. Z angielską „Every person is a gift of God” było trudniej. To też nasza forma nauki – mówi misjonarka. W oratorium wolontariusze grają z dziećmi w piłkę nożną czy netballa, który podobny jest do koszykówki. Są też dwa ognie, skakanki i guma. Duże powodzenie ma rysowanie. – Blok i kredki to tutaj luksus dla nielicznych. Gdy zobaczyłam, że Lucy rysuje patykiem po ziemi, pobiegłam po przybory do rysowania. Dzieci były zachwycone. Beatrice, Agnes i Lucy stworzyły arcydzieła. Oczy im się świeciły, a ja cieszyłam się z ich radości – wyznaje.

Modli się cały człowiek

Spośród doświadczanych nowości nasza misjonarka zachwyca się modlitwą Afrykanów. – Czy wyobrażacie sobie afrykańskie śpiewy? Mimo braku instrumentów, świetnie im to wychodzi. Kantor zaczyna, ludzie się włączają, a pod koniec każdej piosenki naturalnie wyciszają się, jak na płycie. Ci, którzy chcą, klaszczą w rytm muzyki – mówi Anna Gordzijewska. W czasie niektórych Mszy znajdują się i muzycy. – Takich gitar jeszcze nie widziałam. Największe wrażenie robi na mnie „gitarobęben”, który wygląda jak tamburyn zawieszony na kiju – wspomina gorzowianka. Oczywiście obowiązkowo podczas modlitwy trzeba się ruszać. – Ludzie w kościele nie siedzą sztywno w ławkach, ale poruszają się w rytm muzyki. Widać tańczące kobiety i mężczyzn grających na bębnach – wspomina Ania uroczystość sakramentu bierzmowania z 21 października. – Nawet czarnoskóry bp Clement Mulenga włączył się wtedy w to taneczne uwielbienie. Tu nie ma miejsca na sztywniactwo. W taniec włączam się więc i ja – dodaje z uśmiechem.

Zdziwienie budzi również procesja z darami. – Czuję się trochę jak na targu, trochę jak na farmie. Ludzie niosą mąkę, olej, skrzynki coca-coli, ale również cztery kozy, kilka kur i koguta. Kozy beczą przerażone, kury gdaczą, a ludzie śpiewają przy wtórze etnicznych okrzyków – tak było podczas wspomnianego bierzmowania. Uroczysta Msza trwa nawet 4,5 godziny i nikt nie narzeka, że za długo, a ministranci zawsze są przykładem skupienia i rozmodlenia. – Chłopcy wchodzą równiutko, przyklękają. Wszystko jak od linijki. Ręce złożone przez całą Eucharystię. Do Komunii przystępuje 100 proc. obecnych. Po czym wszyscy się modlą przed tabernakulum klęcząc w jednym rzędzie. Każdy chłopiec wie, że bycie ministrantem to nie lada zaszczyt – zauważa Ania. Same kościoły są różnej kondycji. Te w buszu mają ściany z drewnianych bali, dach ze słomy, a ławki z gałęzi. Są też i solidne z cegieł i z ławkami; jak u nas. Jednak nikogo nie dziwią kwiaty na ołtarzu w słoikach po drzemie.

Jestem uczennicą

Pierwsze zachwyty i nowość obowiązków z czasem uzupełnia trud codzienności i bezradność wobec obecnej wszędzie biedy. – W Makululu większość rodzin nie ma nic. Mieszkają w altankach, nie mają mebli, śpią na matach, a gotują na zewnątrz. Dzieci często chodzą w podartych ubraniach, a mniejsze nawet całkiem nago. Kiedy to widzę, mam ochotę ściągnąć swoją bluzkę, by im dać... Przekonuję się, że nie jestem w stanie dać im wszystkiego, czego potrzebują. Jedyne, co mogę zrobić, to po prostu z nimi być – mówi wolontariuszka. Ania Gordzijewska opowiada również o wielkiej wrażliwości dzieci. – Mandalena niczym nie wyróżnia się spośród innych dzieci. Czarna skóra, krótko obcięte włosy, białe zęby, sukienka nie pierwszej świeżości. Tego dnia jej smutna buzia była dla mnie znakiem zapytania. Gdy Tomek, który jak ja jest wolontariuszem, przyniósł ciastka, dzieci się na nie rzuciły, biorąc po kilka, ale Mandalena grzecznie wzięła jeden okruszek, którym jeszcze podzieliła się ze mną. Z grzeczności nie odmówiłam. Później dowiedziałam się, że był to jej jedyny posiłek tego dnia. Łzy napłynęły mi do oczu i czułam, że to nie jest sprawiedliwe. Jak zjawa zakrada się bezradność. Mała księżniczka dała mi cenną lekcję. Jej ośmioletnie serce udziela mi korepetycji z miłości – wyznaje wzruszona wolontariuszka.

Takich sytuacji było więcej. – Kiedyś widziałam, jak trzylatek kładzie na rączce kolegi garstkę ryżu, który dostał jako posiłek do przedszkola. Jeszcze innego dnia pewna dziewczynka z warkoczykami nalała picie ze swojego bidonu do butelki koleżanki. Dzieci w Afryce, mimo niedostatku, potrafią się dzielić nawet tą odrobiną, którą mają – dodaje. Kilkulatki dzielą się nie tylko jedzeniem. – Wracając pewnego dnia ze szkoły, zobaczyłam dziewczynkę w jednym bucie. Pomyślałam, że pewnie drugi zgubiła. Pomyliłam się: drugi miała na nodze jej towarzyszka. – Moje wyobrażenia na temat misji ulegają głębokiej dekonstrukcji. To nie jest świętość od zaraz. Tylko aureolkę mi doczepić. Okazuje się, że misje to dopiero droga do świętości. Czasem kręta i piaszczysta. Czasem pokryta chwastami, które trzeba wyrwać. A to wymaga pracy. Każdego dnia ruszam do swoich obowiązków, bo misje to codzienność bardzo zwyczajna: bez fajerwerków i kolorowych balonów – snuje refleksję o swoim pobycie w Afryce gorzowianka.

Dodaje, że przede wszystkim w Zambii to ona się uczy. – To dla mnie szkoła pokory. Czasem nawet wydaje się, że nic nie wychodzi. To też szkoła modlitwy, gdy dzieci modlą się tak szczerze, zakrywając rękami twarze, że brakuje mi słów. To szkoła miłości, gdy widzę, jak kilkulatek dzieli się z drugim, mimo że sam ma niewiele. Widzę wtedy jak sama mało kocham. Afryka to szkoła cierpliwości, gdy po raz kolejny za bardzo się spieszę i nie potrafię zwolnić. Czasami mam wrażenie, że oblewam jakiś egzamin, ale zaraz zabieram się za poprawkę. To moja szkoła wytrwałości. Misje to szkoła życia i droga mojego nawrócenia.

Adres, na który można wysyłać listy, kartki oraz paczki (z napisem „by air mail”): Volunteer Anna Gordzijewska, Salesians of Don Bosco, PO Box 80090, Lusaka Road 7711, Kabwe – Zambia