Cukierek na osiem części

Mira Fiutak; GN 48/2012 Gliwice

publikacja 05.12.2012 07:00

- Jak ktoś już wyjedzie, to nigdy nie żałuje ani jednego dnia - mówi Zofia. - A potem chce się wracać i wtedy to już jest tylko kwestia tego, kiedy i dokąd - dodaje Justyna.

 Justyna Brzezińska jako wolontariuszka pracowała na obozie wakacyjnym dla dzieci ulicy Archiwa prywatne Justyna Brzezińska jako wolontariuszka pracowała na obozie wakacyjnym dla dzieci ulicy

Zanim wyjechały do Afryki i Ameryki Południowej, miały tylko swoje wyobrażenia o tych miejscach. Po powrocie mają doświadczenie i przekonanie, że to ich droga. Obie chcą tam wrócić. Zofia w najbliższych tygodniach, Justyna musi poczekać dłużej.

Zofia – dwa razy Peru, pierwsza miłość

Zanim Zofia Sokołowska z Pawonkowa wyjechała do Peru, znała już historię dwóch polskich franciszkanów zamordowanych tam w 1991 r. w Pariacoto: o. Zbigniewa Strzałkowskiego i o. Michała Tomaszka. Właśnie trwa ich proces beatyfikacyjny. Kiedy zaczęła swoją pracę misyjną w Limie, kilkakrotnie modliła się przy ich grobach wysoko w Andach, 7 godzin drogi od stolicy. – To takie duchowe centrum dla polskich misjonarzy, których w Peru pracuje około 50. Ciągną do tego miejsca, żeby się pomodlić i nabrać tam siły. Ja też tam przyjeżdżałam, szczególnie kiedy było ciężko – wspomina. Od pierwszej jej myśli o misjach do wyjazdu czekała 6 lat. Kończyła studia teologiczne, potem przez rok pracowała. W końcu po kursie w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie i krótkim pobycie w Hiszpanii, żeby doszlifować język, wyjechała na dwa lata do Peru. I to było tak dobre doświadczenie, że poprosiła biskupa Jana Wieczorka o przedłużenie misji na kolejny rok. Ostatecznie wróciła w sierpniu tego roku, ale właśnie szykuje się ponownie do wyjazdu. Znowu na dwa lata.

Dziś widzi, że od dłuższego czasu w jej życiu wszystko tak się układało, żeby ostatecznie znalazła się w Limie. – Peru to była taka moja pierwsza miłość. I nawet jak myślałam o innych miejscach, to ono zawsze zwyciężało – mówi. Najpierw do jej parafii przyjechał ks. Marek Trzeciak z diecezji opolskiej, który pracował tam na misjach. – Opowiadał i zachwyciło mnie to. To była pierwsza iskra – wspomina. Później spotkała go jeszcze w Duszpasterstwie Akademickim w Opolu i poznała innego misjonarza z Peru. W końcu sama tam pojechała. Pracowała w domu dziecka, jednym z wielu w Limie. Uczyła religii, przygotowywała do chrztu i Pierwszej Komunii Świętej, opiekowała się zakrystią i kaplicą. Odwiedzała też więźniów, dorosłych wychowanków ich domu dziecka. Jeździła do slumsów, żeby odwiedzać rodziny dzieci i szukać na ulicy tych, które potrzebowały opieki. – W Peru jest dużo sierot, dzieci porzuconych, bitych, maltretowanych. Chociaż są małe, to niosą ze sobą ciężki bagaż – mówi. Wyjeżdżając, nie przywiązywała się do swoich wyobrażeń.

– Dobrze jest jechać świadomym tego, gdzie się jedzie, ale nie nastawiać się na cokolwiek. Po prostu być otwartym na to, co będzie – mówi o swoim doświadczeniu. Spotkała inną rzeczywistość, zwyczaje, mentalność. – Jedna kobieta w Peru powiedziała mi: jak nam coś nie wyjdzie, to po prostu nie wyszło. A wy zastanawiacie się: dlaczego, co zrobiłem nie tak. To dobrze obrazuje nasze różnice w mentalności. Tam wszystko jest inne, ale Pan Bóg ten sam. Trzeba szukać Go w tamtym miejscu i próbować powiedzieć o Nim ludziom przez codzienne bycie z nimi, zwyczajne rozmowy – tłumaczy Zofia Sokołowska. Na misjach czuła się, jakby na nowo była dzieckiem, wszystkiego uczyła się od początku. Języka, jak poruszać się gąszczu nieznanego miasta, gdzie chodzić, jakich miejsc unikać, jak nie pokazywać, że ma się coś wartościowego, bo to niebezpieczne, wtopić się w tłum. I radzić sobie z nachalnymi mężczyznami. – Jako misjonarka świecka zawsze noszę na szyi krzyż i wtedy postrzegają mnie jako kogoś z Kościoła, jako siostrę zakonną albo coś około tego.

To chroni w sytuacjach, kiedy spotykamy się z taką natarczywością – wyjaśnia. – Daje też bezpieczeństwo. Jak czasem późno się wraca, jest ciemno, to widoczny na szyi krzyż chroni. Przynajmniej ja mam takie doświadczenia – mówi. Znajomi nie do końca rozumieją ten wybór. – Często myślą, że jestem wolontariuszką, a to nie jest to samo. To jest coś poważniejszego. Misjonarz fidei donum, jak jesteśmy nazywani, to jest dar wiary, dar diecezji, z której pochodzi, dla tej, do której jedzie. Wolontariat może być jeszcze traktowany czasem jako przygoda, a misje już nie. To służenie Panu Bogu i tym ludziom – podkreśla.

Na dziś podjęła decyzję o kolejnym wyjeździe. – Chciałabym tak żyć, ale dla misjonarza świeckiego to trudne. Będąc tam, praktycznie traci się wszystko tu, np. uprawnienia do wykonywania zawodu. Potem nie ma do czego wracać. Poza tym nie ma organizacji, która wspierałaby misjonarzy świeckich, a wyjazdy są trudne pod względem materialnym – mówi. Czy kiedykolwiek żałowała tej decyzji? – Nie – odpowiada błyskawicznie. – Jak ktoś wyjedzie, to nigdy nie żałuje ani jednego dnia na misjach – dodaje z przekonaniem.

Justyna – Ghana i kraj, który na nią czeka

Justyna Brzezińska z Gliwic historie chłopców z domu dla dzieci ulicy poznała, czytając książkę salezjanina ks. Piotra Wojnarowskiego. Szczególnie zapamiętała Thomasa, który musiał uciekać od rodziny, a jego losy były tak skomplikowane, że z polskiej perspektywy wydawały się zupełnie abstrakcyjne. Kiedy wyjechała do Ghany, poznała kilku bohaterów tych opowiadań, również Thomasa, i przekonała się, że jego historia jest prawdziwa i jeszcze trudniejsza, niż opisuje autor. Na co dzień pracuje z dziećmi niewidomymi w Specjalistycznym Punkcie Wczesnej Rewalidacji w Chorzowie. Skończyła pedagogikę specjalną i opiekuńczo-wychowawczą. Teraz, już z myślą o misjach, uczy się ratownictwa medycznego. Decyzja o wyjeździe związana była z Salezjańskim Wolontariatem Misyjnym ze Świętochłowic, chociaż chodziła za nią dużo wcześniej i, jak mówi, przyszła jakoś naturalnie. W Ghanie była trzy lata temu jako wolontariuszka, przez sześć tygodni pracowała na obozie wakacyjnym dla dzieci ulicy, połączonym z nauką w szkole. Uczyła maluchy matematyki i angielskiego.

Nie było łatwo. Dzieci mówiły w swoim języku twi, a wolontariusze po angielsku. Na liście zawsze miała dziesiątkę, a przychodziła czterdziestka. Oprócz szkoły były zajęcia popołudniowe, coś w rodzaju naszych półkolonii. Chociaż pracowali od rana do wieczora i czasem padali ze zmęczenia, ona już tam przeczuwała, że to jej droga. Przemieszczali się pomiędzy dwoma obozami w Sunyani. W misji salezjańskiej z domem dla chłopców ulicy i w Zongo, jednej z najbiedniejszych islamskich dzielnic slumsów. Z czym można porównać Zongo? – Z wysypiskiem śmieci – tego nie da się do niczego innego porównać. Przez środek płynie kanalizacja, sypiące się domy pobudowane z desek. Dziury w dachach, w ścianach. I w tym dzieci, bez miejsca dla siebie, bez miejsca do zabawy – wspomina. Dzieciaki z Ghany są inne i nauka jest inna niż w Polsce. – U nas nie lgną do szkoły, a tamte, kiedy kończyły się lekcje, pytały, dlaczego tak szybko, chociaż właśnie rozpoczynała się dla nich część zabawowa – wspomina. Zawsze warto mieć przy sobie jakieś słodycze dla nich. – Nigdy nie zapomnę tych obrazków. Brały do ręki jedną krówkę i albo zanosiły ją do domu, albo – jak rodzeństwo było na miejscu – dzieliły od razu.

Czasem na osiem, dziesięć kawałeczków. I zjadały po ociupince. Właściwie zaraz po powrocie zaczęła myśleć o ponownym wyjeździe. Już jako misjonarka świecka. Potem jakoś wszystko się nie układało. – Na chwilę odpuściłam, tak mi się przynajmniej wydawało, ale niezupełnie tak było. Bo jak raz się pojedzie i poczuje, że to jest to, to potem chce się wracać. To już jest tylko kwestia tego kiedy i dokąd – mówi. Chciałaby jak najszybciej rozpocząć kurs w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie. Nie myśli o konkretnym miejscu, chociaż pamięta Ghanę, jest zakochana w niej i w ludziach stamtąd, ale ucieszy się z każdej decyzji. Dlaczego chce tam wrócić? – Zafascynowała mnie mentalność tych ludzi. U nich nie ma wyścigu szczurów jak u nas. Pomimo tego, że są biedni, naprawdę posiadają niewiele, cieszą się i dzielą się tym, co jednak mają – odpowiada. Niektórzy bliscy i znajomi odradzają Justynie wyjazd, bo to trudne, bo to przecież czas układania sobie życia tutaj. Dzięki temu stale konfrontuje się z tą decyzją i ugruntowuje w niej. Nie ma idealistycznych wyobrażeń. – Liczę się z kryzysami. Kiedy byłam w Ghanie, mimo że to było tylko sześć tygodni, to też miałam, jak mówiliśmy, homesickness, tęsknoty za domem. Tutaj mam z czego rezygnować. Mam pracę, którą bardzo lubię, przyjaciół. Wyjazd na misje to zostawienie tego wszystkiego za sobą. Ale to jest też takie pragnienie i przekonanie, że kocham to i powinnam to robić, że warte jest zostawienia wszystkiego – mówi.