Oskar, Zdziś, Jadzia i pani Róża

Krzysztof Król; GN 43/2012 Gorzów-Zielona Góra

publikacja 04.11.2012 07:00

– To jest miejsce, gdzie dana jest nam szansa dotarcia z Bogiem do człowieka. Czasem jest to długa i trudna droga – mówi wolontariuszka gorzowskiego hospicjum.

 – W momencie śmierci, kiedy chory już nie ma siły ruszać ustami, to mówię, żeby modlił się w myślach „Jezu, ufam Tobie” – mówi Halina Leśniewska Krzysztof Król – W momencie śmierci, kiedy chory już nie ma siły ruszać ustami, to mówię, żeby modlił się w myślach „Jezu, ufam Tobie” – mówi Halina Leśniewska

Kiedyś pani psycholog nam powiedziała, że jeden z pacjentów hospicjum powiedział jej: „Pociąg odchodzi”. Dał jej w ten sposób do zrozumienia, że kończy się jego życie. Ona odpowiedziała, że nie może z nim wejść do tego pociągu, ale będzie z nim na dworcu – mówi Halina Leśniewska, która od 2,5 roku jest wolontariuszką w Hospicjum św. Kamila w Gorzowie Wlkp.

Nie ma przypadków

– Zaczęło się dziwnie – mówi o swoim wolontariacie Halina Leśniewska. Na emeryturze było dużo wolnego czasu, a gorzowianka była przyzwyczajona do pracy. Najpierw trafiła do wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym. – Miałam opory, bo wcześniej nigdy nie byłam na spotkaniu modlitewnym. Ale poszłam raz, a potem kolejny i kolejny – opowiada pani Halina. Któregoś razu wraz z osobami ze wspólnoty pojechała na rekolekcje do Rokitna. – Tam rozeznaliśmy, że nasza grupa ma posługiwać w hospicjum.

Nigdy nawet przez moment nie przeszła mi przez głowę myśl o wolontariacie wśród chorych. Byłam od razu na „nie”, bo przecież kto sam z siebie chce przychodzić do hospicjum. Przecież tu ludzie umierają – przyznaje gorzowianka. – Ale cóż, była presja grupy, więc poszłam z innymi na spotkanie z dyrektorem. Każda z osób mówiła, że pragnie posługiwać chorym, a ja powiedziałam zupełnie szczerze, że jestem tu z przypadku i nie nadaję się. Ale dyrektor stwierdził: „Halina, nie ma przypadków”. Ale nadal byłam na „nie”.

Z pomocą przyszedł duszpasterz hospicyjny ks. Krzysztof Dulny. Powiedział, żebyśmy zanim pójdziemy do chorych, najpierw weszli do kaplicy i poprosili Pana Jezusa o pomoc. – Rzeczywiście tam mi się lampka zapaliła. Powiedziałam: „Panie Jezu, ja nie potrafię i boję się. Jeśli Ty chcesz, to proszę bardzo, oddaję Ci moje ręce, oczy, umysł i serce. Jeśli mam tu być, to mnie prowadź” – opowiada wolontariuszka.

Pierwszy chory, z którym się zetknęła, praktycznie się nie ruszał i wymagał stałej opieki. – Ktoś mi kiedyś mówił, że Jezusa trzeba zobaczyć w drugim człowieku. Myślałam zawsze, że to tylko takie gadanie. Wtedy przy tym chorym gdzieś w środku przyszła myśl: „To jestem Ja. Czy mnie widzisz?”. Zobaczyłam w tym chorym Jezusa! I tak się zaczęło. Zrodziła się we mnie jakaś ogromna miłość do tych ludzi – mówi pani Halina.

Umierała z różą

Posługa w hospicjum to okazja do rozmowy o Bogu, ale trzeba tu wykazać się wrażliwością. – Musimy zachować dużą ostrożność, bo można szybko zrazić do siebie człowieka, pouczając go – zauważa gorzowianka. – Jak leży różaniec przy łóżku, to nie ma problemu, bo wiadomo, że ta osoba się modli i można podejść, pomodlić się razem z nią o ulgę w cierpieniu. Wiele osób jednak nie ma nic wspólnego z Bogiem i wtedy trzeba dojść do takiego człowieka z innej strony. To bardzo trudne, ale wkładam w to całe swoje serce i udaje się – dodaje.

Pani Halina zawsze stara się poznać, kto czym się interesuje, i rozmawiać o pasjach. – Wędkuję od 28 lat, a w przypadku panów to temat rzeka. Pływamy wtedy w wodzie i łowimy ryby – śmieje się pani Halina. – Na początku mówię każdej osobie, że codziennie o godz. 18.00 będę się za nią modlić o ulgę w cierpieniu. Z czasem kończy się to wspólną modlitwą i rozmową o Panu Bogu. Dzięki temu odchodzącemu człowiekowi zawsze towarzyszy Koronka do Miłosierdzia Bożego. Jeśli chory już nie może ruszać ustami, to proszę, żeby mówił w myślach. Jego oczy mówią i reagują.

Czasem trzeba się napracować, żeby dotrzeć do człowieka. Z pomocą może przyjść nawet mały kwiat, róża wykonana własnoręcznie z jesiennych liści. – Pewnego dnia zajrzałam do kobiety i zapytałam: „Pani Aniu, czy mogę wejść?”. Ona na mnie spojrzała i chyba nie za bardzo chciała, bym weszła. Powiedziałam, że przynoszę jej różę z zapachem jesieni, że zrobiłam ją, wkładając w to swoje serce – mówi pani Halina. – Później umierała z tą różą, bo powiedziałam, że włożyłam tam serce. Traktowała mnie jak córkę, a ja ją jak mamę.

Precz i właź

Wolontariusze i duszpasterz hospicyjny uzupełniają się. Jednak nie do każdego pacjenta może od razu przyjść kapłan z posługą sakramentalną. – Niektórzy mówią wprost: „Czarny, precz!” – opowiada Halina Leśniewska. Drogę dla kapłana mogą utorować wolontariusze, choć czasami to trudna praca.

– Był u nas pewien niewidomy, który nie chciał mówić o Panu Bogu. Rozmawiał na różne tematy, także o tym, jak przeżył wybuch niewypału. Palił papierosy i doszło nawet do tego, że paliliśmy razem, tzn. on leżał, a ja wkładałam mu papierosa do ust i strzepywałam popiół. I tak sobie paliliśmy – uśmiecha się gorzowianka – Przed śmiercią marzył, żebym mu kupiła okulary słoneczne. Choć nic nie widział, to mówił, że słońce razi. Dostał okulary i cieszył się jak dziecko. W pewnym momencie zaczęliśmy też wspólnie się modlić – dodaje.

Podobnych sytuacji było znacznie więcej. Trudne przypadki, które innych odpychają, panią Halinę przyciągają. – Kiedyś przypadkowo przechodziłam z różańcem obok jednego z pokojów i powiedziałam: „Dzień dobry”. Chory zobaczył, że mam różaniec, i od razu powiedział: „Precz!”. Oczywiście wycofałam się, ale na mnie takie sytuacje nie działają negatywnie, a wręcz odwrotnie. Codziennie stawałam na progu i mówiłam: „Panie Zdzisiu, czy mogę wejść?”, ale on mówił: „Precz!”. To trwało około dwóch tygodni – opowiada pani Halina. – Któregoś dnia znowu przychodzę i pytam, a on do mnie: „Właź”. Jak powiedział „Właź”, to dał mi przyzwolenie na wszystko.

Okazało się, że wiele przeszedł w swoim życiu i doznał od ludzi wielu krzywd. Ja też opowiadałam mu o swoim życiu. I tak trwały nasza wędrówka i powolne wspólne poszukiwanie Pana Boga. Któregoś dnia pan Zdzisiu pozwolił, żebyśmy odmówili koronkę. I tak odchodził z tą modlitwą. Był spokojny, wyciszony i szczęśliwy.

Z rodziną trzeba umieć nawiązać kontakt. Nie zawsze to jest łatwe. – Kiedyś przyszła do mnie młoda dziewczyna i powiedziała, że nie życzy sobie, abym modliła się za jej ojca. Powiedziałam szczerze: „Kochanie, muszę cię rozczarować, twój ojciec poprosił mnie o modlitwę. Jeśli chcesz, to możesz się przyłączyć. Nie wiem, czy będziesz się komfortowo czuła, jak już odejdzie twój ojciec i przypomnisz sobie tę rozmowę”. Odpowiedziała: „No dobra”, a ja: „Wiedziałam, że się zgodzisz. Tylko tak mówiłam, bo chciałam, żebyś trochę pomyślała”. Ona: „Ale pani jest fajna”, a ja: „Ty też jesteś fajna”.

Jezu, ufam Tobie

Gorzowianka przychodzi do hospicjum codziennie. – Jestem nie więcej niż dwie godziny. Staram się wprowadzić atmosferę radości. To nie jest tak, że przybieram śmiertelną maskę. Wręcz odwrotnie. Próbuję dać chorym trochę humoru – wyjaśnia pani Halina. – Staram się dawać całą siebie i po dwóch godzinach jestem zmęczona – dodaje. A radości w pracy wolontariusza nie brakuje.

– Była pani Jadzia, która tylko leżała i z nikim nie rozmawiała. Przyszłam do niej i zaproponowałam, byśmy razem usiadły na łóżku. Mówiła, że nie da rady, bo jest taka chora – opowiada gorzowianka. – W końcu się zgodziła. Następnego dnia powiedziałam: „Pani Jadziu, a może dziś wstaniemy?”. Potem były jeden, dwa, trzy kroki, aż w końcu zaczęłyśmy chodzić po korytarzu. Z czasem sama zaczęła chodzić o lasce, aż pewnego dnia mogła o własnych siłach opuścić hospicjum. Niestety w domu rodzinnym już nie było dla niej miejsca, ale znalazła je w domu pomocy społecznej – dodaje.

Większość pacjentów hospicjum jednak umiera. – Jednego dnia rozmawiam z którąś z osób, a drugiego już jej może nie być. Nie jest łatwo sobie z tym radzić. Moment, kiedy widzę puste łóżko, jest dla mnie trudny, bo wiem, że można byłoby coś jeszcze zrobić. Gdy jestem przy umierającym i modlimy się koronką, to jestem spokojniejsza – mówi pani Halina. – Kiedy jestem przy śmierci chorego, modlę się z nim koronką. On po prostu zasypia. W tym momencie czuję ulgę, bo wiem, że to najlepsze, co mogło zdarzyć się dla tego człowieka. Cieszę się, że nie musi już cierpieć. Dla mnie najważniejsze jest to, że w tym ostatnim momencie chorzy wołają do Boga i mówią: „Jezu, ufam Tobie”. Reszta to już sprawa Pana Boga.