Uzdrawianie uwielbieniem

GN 40/2012 |

publikacja 04.10.2012 00:15

O dorosłych związanych przez nadopiekuńcze mamusie i pustelni, która daje ewangelizacyjnego kopa, z Rafałem Kogutem OFM rozmawia Marcin Jakimowicz.

 O. Rafał Kogut – franciszkanin, proboszcz kościoła św. Wojciecha w Bytomiu. Ojciec duchowy wspólnoty „Ogień Boży” w Istebnej. ROMAN KOSZOWSKI O. Rafał Kogut – franciszkanin, proboszcz kościoła św. Wojciecha w Bytomiu. Ojciec duchowy wspólnoty „Ogień Boży” w Istebnej.

Marcin Jakimowicz: Wielu moich rozmówców opowiadało, że mamy w Polsce do czynienia z przebudzeniem duchowym, charyzmatycznym. To prawda czy żałosny chwyt marketingowy?

O. Rafał Kogut: – Myślę, że prawda. Bóg przychodzi w ogromnej mocy i konkretnie działa: kocha i daje siebie. To przebudzenie nie dotyczy jednak jedynie Polski: ono ożywia cały Kościół.

Dlaczego Bóg działa dziś w tak spektakularny sposób? Jedziemy do Ojca przez Chorzów: mijamy plakaty „Msza z modlitwą o uzdrowienie”, w Bytomiu plakaty „Msza z modlitwą…”.

– To nie jest pytanie do mnie (śmiech). To tajemnica Jego działania. Bóg w każdym czasie znajdzie sposób przychodzenia do człowieka. On bardzo pokornie dostosowuje się do naszych możliwości…

W Istebnej – niezwykle tradycyjnej góralskiej parafii założył Ojciec grupę modlitewną…

– Ja??? To Duch Święty! Byłem jedynie narzędziem.

Znam dobrze tę parafię. Jak przekonał Ojciec kilkadziesiąt osób, by wyszły poza tradycyjną, wyssaną z mlekiem matki wiarę i zaczęły posługiwać charyzmatami?

– Nie musiałem niczego robić. Ci ludzie sami tego pragnęli! Ja naprawdę nikogo nie ciągnąłem do wspólnoty. Było w nich ogromne pragnienie spotkania żywej osoby Jezusa. Szukali czegoś więcej niż tradycje, zwyczaje. Szukali osoby. Ja byłem wówczas w pustelni w Jaworzynce, niedaleko Istebnej.

Dlaczego pustelnia daje takiego kopa? Daniel Ange słyszy w Alpach: „Wyjdź do młodych”, o. Delfieux chowa się na pustyni, gdzie słyszy: „Wracaj do miasta, załóż wspólnotę”. Ojciec też dostał niezłego ewangelizacyjnego szwungu…

– Był taki czas w moim życiu, gdy zacząłem szukać ciszy. Zacząłem chodzić w wewnętrznej ciszy, nie słuchałem w domu żadnej muzyki, otwierałem się na to, co powie Pan Bóg. To doprowadziło mnie na pustelnię. Przyznam szczerze: byłem już 13 lat kapłanem, 20 lat przebywałem w zakonie, ale wciąż bardzo tęskniłem za spotkaniem żywego Boga. To doprowadziło mnie do całkowitego oddania życia Jezusowi. Przeżyłem chrzest w Duchu Świętym…

Co się zmieniło?

– Moja modlitwa. Zacząłem wreszcie budować relację z żywą osobą! Byłem proboszczem w Zabrzu, świetnie czułem się w duszpasterstwie, ale coraz mocniej tęskniłem za tym, by zostawić wszystko i pójść na pustelnię. To w naszym zakonie nic nowego. Franciszek nieustannie przebywał na pustelni, a jedynie od czasu do czasu wychodził do braci, by dzielić się tym, co rozeznał na samotnej modlitwie. To był mistyk, kontemplatyk. Pustelnia była najpiękniejszym czasem mego życia.

Jak Ojciec wytrzymał sam ze sobą? Moi znajomi chcieli zwiewać po kilku dniach rekolekcji ignacjańskich…

– Ja mieszkałem na pustelni sześć lat (śmiech). Najtrudniejszy jest rzeczywiście pierwszy okres: gdy człowiek staje sam ze sobą i musi zaakceptować swe słabości. Ważne, by nie rezygnować wówczas z tej drogi, ale dać się poprowadzić Bogu. Pustelnia była w moim życiu przełomem. Napełniałem się Jezusem i wiedziałem, że nie mogę tego zostawić dla siebie, ale muszę to oddać, dzielić się, rozdać. Uczyłem się słuchać tego, co do mnie mówi. Najpierw powiedział: „Zostaw wszystko. Jedź na pustelnię”. Po kilku latach usłyszałem konkretne wezwanie do ewangelizacji. A ponieważ w zakonie nie ma samowolki, przedstawiłem to pragnienie przełożonym. Oni rozeznali: „Tak, to twoja droga”. I wysłali mnie do samego centrum Bytomia, mojego rodzinnego miasta.

Co to znaczy „usłyszałem głos Boga”?

– Należę do facetów, którzy nie przeżywają emocji. Moja relacja z Bogiem jest relacją wiary. Ja Mu wierzę. Wierzę, że jest w tej chwili we mnie, nie odczuwam tego, nie przeżywam. Wierzę. Wierzę, że On mi się oddaje. Słuchanie Pana Boga nie polega na tym, że nagle doznaję objawienia i słyszę jakiś głos. Jeśli żyję słowem Bożym, to wewnętrznie słyszę to, co chce mi powiedzieć. Wszystkie reformy i odnowy wewnętrzne naszego zakonu zawsze były związane z powrotem do modlitwy. Rodziły się na pustelni. Co robił w XV wieku Bernard ze Sieny? Szedł i głosił Jezusa. Niósł nawet sztandar z wypisanym imieniem „Jezus”. A co robimy dzisiaj? Dokładnie to samo. Nic się nie zmieniło.

Prowadzi Ojciec prężne wspólnoty. Czy ludzie naprawdę czekają na to, by kapłan zaczął głosić im wreszcie Ewangelię, a nie zanudzał moralizowaniem?

– Moje doświadczenie duszpasterskie jest takie, że trzeba wyjść do ludzi. Oni sami nie przyjdą do kościoła.

To „wychodzenie do ludzi” stało się już sloganem. Jak to robić?

– To musi być zrobione mądrze. Przerobiłem różne etapy szukania sposobu na nową ewangelizację. Dwukrotnie w parafii chodziłem od domu do domu. Okazją do głoszenia Dobrej Nowiny były też odwiedziny duszpasterskie. Chodzili ze mną świeccy. Ja głosiłem słowo Boże i błogosławiłem, oni mówili świadectwa. Wychodzenie na zewnątrz jest konieczne, ale po latach rozeznałem, że najlepiej sprawdza się jednak w praniu metoda komórek parafialnych. Jej istotą jest ewangelizacja środowiska. A najbliższe środowisko człowieka to rodzina, miejsce zamieszkania i miejsce pracy. Komórka parafialna to grupa do 14 osób prowadzona przez proboszcza. Co tydzień jest modlitwa, nauczanie. Ewangelizuje się w ciekawy sposób; poszczególna osoba znajduje kogoś z najbliższego otoczenia, kto nie wierzy w Boga. I teraz – uwaga! – nie podchodzi od razu z gadką o Jezusie. Nie! Najpierw modli się za tę osobę. W drugim etapie zaczyna jej bezinteresownie pomagać, służyć. I dopiero na końcu, gdy ta osoba pyta: „Dlaczego to robisz?”, zaczyna głosić Ewangelię.

Odpada refren: „Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki nawracać chcę”?

– Odpada. Takie komórki dzielą się na mniejsze grupy. Gdy powstaje ich więcej, proboszcz nie jest w stanie być na wszystkich spotkaniach. I co robi? Nagrywa co tydzień nauczanie, a ludzie odsłuchują je na swych wspólnotowych spotkaniach. Ten model naprawdę się sprawdza. Dlaczego? Bo jest adresowany do konkretnej osoby. Nie nawracam Bytomia – szukam pojedynczej osoby. Ludzie naprawdę tęsknią za Jezusem. Wystarczy do nich wyjść. Gdy 10 lat temu na Górze Świętej Anny zorganizowaliśmy rekolekcje „Jezus żyje!”, przyjechało na nie 240 osób. W tym roku było aż 1200 uczestników, w większości młodych! Musieliśmy zrobić aż 3 turnusy.

W Ojca wspólnocie można skorzystać z porady psychologów. Skąd Ojciec ich wytrzasnął? Mój znajomy stracił kiedyś w czasie Mszy przytomność. W tym samym czasie pojawiły się u niego silne stany lękowe. Co usłyszał od kolejnych psychologów? „Proszę przestać chodzić do kościoła”.

– Od wielu lat posługuję modlitwą o uzdrowienie wewnętrzne. Rozeznałem, że wiele osób wymaga formy terapii. Gdy trafiłem do Bytomia, okazało się, że w grupie modlitewnej jest psycholog. Zrodziła się myśl o grupie pomagającej w drodze uzdrowienia wewnętrznego: modlitwa plus terapia. Z tej formy skorzystało już mnóstwo ludzi. Czas pokazał, że to dobry wybór. Przychodzi wiele osób ogromnie poranionych w dzieciństwie. Przez lata tłumili to wszystko w sobie, ale niezagojone rany zaczęły się otwierać.

Nie przygniatają Ojca te historie? Za oknem wali disco polo, aż trzęsą się ściany kaplicy, pod farą złomiarze pchają wózki. Bytom nie jest duszpasterską sielanką…

– Ci, którzy mnie znają, wiedzą, jaką mam dewizę; „Z Jezusem dasz radę”. To motto mojego życia: „Z Jezusem dasz radę”.

Po godzinach grzebania w zranieniach i brudach innych nie ma Ojciec poczucia porażki?

– Nie. Jestem tu tylko po to, by siać. Jeden z kapłanów, rozmawiając ze mną, rzucił: „Rafał, czy ty myślisz, że będziesz widział owoce?” (śmiech).

A jednak przyjechałem do Bytomia, bo w wielu rozmowach o skutecznej formie duchowej terapii i nowej ewangelizacji padało co chwila Ojca nazwisko…

– Jestem po to, by siać. Nic więcej. Gdy trafiłem tutaj 6 lat temu, nie było tu żadnych wspólnot. Zaczęliśmy od powołania wspólnoty Żywego Różańca. Zależało mi na tym, by ludzie modlili się za parafię.

Wielu prowadzących modlitwy o uzdrowienie przyznaje, że wypowiedzenie proroctwa o tym, że Bóg dotyka tę czy inną osobę, jest dla nich rodzajem śmierci. To skok w ciemność. Nie dostają „odgórnego” SMS-a z listą osób, które mają odzyskać zdrowie.

– Dla mnie to oczywista konsekwencja słów Jezusa, który mówi: „Uwierz!”. Uwierz, w to, że działam, uzdrawiam przez twoje ręce. To kwestia wiary.

Dlaczego tak wiele uzdrowień dokonuje się w czasie modlitwy uwielbienia?

– Bo przywraca ona Bogu właściwe miejsce. Uwielbiam Go, oddaję Mu chwałę, skupiam się na Jego pięknie i przestaję wreszcie myśleć o sobie. Uwielbienie to uzdrowienie. Bóg uzależnia również często uzdrowienie od tego, czy przebaczymy. Człowiek, który przebacza, nie tylko uzyskuje wolność, ale i zwraca ją osobie, która go zraniła. Zdejmuje z jej szyi pętlę, którą spętał przez swe nieprzebaczenie.

Znam dorosłych ludzi, którzy nie wyjadą na weekend, jeśli nie uzyskają zgody nadopiekuńczej matki…

– Trafia do mnie wiele osób z podobnymi problemami. Trudno uogólniać: każda sytuacja jest inna. Zdarza się jednak, że zalecam ludziom zerwanie więzi z rodzicami. To tak toksyczne relacje, że bez tego radykalnego cięcia nie uda się wyjść na prostą. To bardzo bolesne, ale konieczne. Rodzice tak manipulują dorosłymi dziećmi, że włos na głowie się jeży…

Tyle że matka zazwyczaj wyciąga argument: „Ale przecież ja to robię z miłości!”.

– Przepraszam bardzo, kogo taka matka kocha? Córkę, która ma kompletnie zniszczone życie i nie jest w stanie podjąć żadnej samodzielnej decyzji? Nie! Kocha siebie samą. Dlatego nakłada więzy.

Nie wychodzi Ojciec z tych długich modlitw-terapii wycieńczony?

– Nie biorę tego na własne barki. To sprawa Jezusa, nie moja. W tym roku na kongresie ewangelizacyjnym w Kostrzynie bp Grzegorz Ryś powiedział wyraźnie: problem nie jest w tym, czy czujesz się dostatecznie silny, by służyć. Problem jest w tym, czy czujesz się… dostatecznie słaby. Dopiero wówczas dopuścisz do działania Boga. Ja nic nie potrafię. Jedynie, co mogę zrobić, to dopuścić do działania Jezusa. Cała reszta to już Jego problem.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.