Walczę dla Boga

Agata Ślusarczyk; GN 19/2012 Warszawa

publikacja 18.05.2012 07:00

Życie ks. Mirosława Mikulskiego to ustawiczna walka. Najpierw o powołanie, potem o parafian, dzieciaki ze „smutnym” dzieciństwem i sportowców. Ale dzięki boksowi nauczył się patrzeć na trudności z otwartymi oczami.

Walczę dla Boga Agata Ślusarczyk/ GN Choć ks. Mirosław Mikulski od dawna nie trenuje, spojrzenie czujnego boksera do dziś mu pozostało.

Kiedy tak po ludzku nachodzi go chandra, bierze lupę. Podchodzi do półki, na której wiszą miniaturowe łyżeczki, i w powiększeniu odczytuje nazwy państw, z których zostały przywiezione. Ma ich blisko trzysta. Z każdą wiąże się odrębna historia. I nie tylko z nimi. W jego gabinecie znajduje się kolekcja sportowych pucharów i pluszowych tygrysów. A w kuchni arsenał kubków – niektóre także z tygrysem. To swoiste „wota dziękczynne”, które księdzu Mirosławowi Mikulskiemu przynieśli parafianie, dzieci i sportowcy, o których nawrócenie przez 50 lat kapłaństwa walczył ze sportowym zacięciem.

Bój o drogę

Zanim zaczął przyprowadzać innych do Boga, sam musiał stoczyć bój o własną drogę. W dzieciństwie nakreśliły ją dwie postacie: św. Jan Bosko, który przez gry i zabawy prowadził młodzież do wiary, oraz św. Damian de Veuster – bo wbrew wszystkiemu przywracał nadzieję trędowatym. Ale kiedy postanowił pójść w ich ślady, w małym seminarium ojców zmartwychwstańców w Krakowie, dostał odmowę. Nie chciały go przyjąć także trzy kolejne. Wreszcie trafił do małego seminarium prowadzonego przez księży salwatorianów w Krakowie, a potem do Wyższego Seminarium Salwatorianów koło Wrocławia. I kiedy wydawało się, że droga do kapłaństwa jest już na ostatniej prostej, przyszedł kolejny cios. Po pięciu latach studiów został wydalony. „W zachowaniu nie stwierdzono żadnych braków moralnych, ale ze względu na jego charakter, nie nadaje się do kapłaństwa” – brzmiało uzasadnienie. Ks. Mikulski przyznaje, że był indywidualistą i jak na przyszłego księdza miał nietypowe zainteresowania. Trenował boks. Po latach kolejnych starań, gdy siedem seminariów odmówiło przyjęcia, drzwi, choć nie od razu, otworzyło mu dopiero warszawskie. W 1962 r. z rąk kard. Wyszyńskiego otrzymał święcenia kapłańskie. Z radością wszedł na drogę, której od lat pragnął.

Podwórko Pana Boga

W czerwcu 1978 r. jako proboszcz dostał swoją pierwszą parafię w Lubochni. „Tam zawsze wódkę można kupić” – taką miała opinię. Księża bali się do niej przyjść, bo kiedyś w czasie Sumy ludzie proboszcza z ambony wynieśli, a kościół zamknęli. Niektórzy kapłani sami składali rezygnację. – Na początku o tym nie wiedziałem, więc z całą gorliwości zabrałem się do pracy – wspomina ks. Mikulski. Zaczął od nauczania – o sakramentach, liturgii i prawdach wiary można było posłuchać przed każdą Mszą św., zaraz po niej, a nawet podczas rozmów na ulicach. Ludzie chętnie słuchali. Ale z wcielaniem w życie pobożnej nauki było już gorzej. Na spóźnialskich z zegarkiem w ręku proboszcz czekał przed kościołem, a podpierających parkan zapraszał do środka.

Uświadamianie wiernych towarzyszyło ks. Mikulskiemu praktycznie na każdej z dziewięciu parafii, w których pracował. W Lubochni na przykład założył uniwersytet parafialny, żartobliwie zwany KUL nr 2, w którym oprócz spraw „nieba” poruszane były także sprawy „ziemi” (np. z dziedziny prawa). Prowadził nietypowe katechezy przednarzeczeńskie, przygotowujące do chrztu, bierzmowania oraz małżeństwa. Z nałogiem parafian walczył m.in. organizując publiczne przyrzeczenia abstynencji. Produkującym alkohol pokazywał dekret o odmowie rozgrzeszenia i pochówku kościelnego, a kiedy to nie skutkowało, sam w sutannie stawał na schodach karczmy. Nietrzeźwych sam odwoził do domu. Troski o chorych uczył także parafian. Gdy po 11 latach odchodził z parafii, z 44 melin zostało tylko 6, a w pobliskiej gospodzie nie sprzedawano już alkoholu.

Zaginione

„ Skoro trenowałeś boks, to na pewno sobie poradzisz” – brzmiała zachęta kard. Józefa Glempa do objęcia kolejnej parafii. Tym razem św. Floriana na Pradze, na której terenie znajdowała się słynąca z przestępczości ul. Brzeska. Ks. Mikulski z Brzeską poradził sobie znakomicie, ale zamiast pięści do „obezwładnienia” jej mieszkańców użył serca. Tradycją stały się wspólne wigilie w praskich „studniach”. Razu jednego niechcący usłyszał, jak stary prażanin prosto z serca życzył młodemu: „Obyś nie był taki złodziej jak ja.” Były też wielkie wyrzeczenia, by do opłatka na trzeźwo wytrzymać. Wspólnie przeżywano także Drogę Krzyżową, kiedy to ukrzyżowany Pan niesiony z podwórka do podwórka dotykał ludzkiej biedy. Tak samo wędrował maryjny różaniec. Żeby pokazać tym ludziom świat wolny od alkoholu, organizował biegi lekkoatletyczne i radosne tańce. – Pokochałem tych ludzi. Do tej pory, kiedy przejeżdżam samochodem przez Brzeską, lecą mi łzy – wspomina ks. Mikulski. Za działalność na Pradze został Prażaninem Roku, dostał Order Kawalera Uśmiechu, a w ubiegłym roku nagrodę miasta stołecznego Warszawy.

Niebo dla sportowca

W 1989 r. okrzyknięto go kapelanem polskiego sportu. I do tej pory nikt go nie odwołał. Przez wiele lat dbał o to, by najwybitniejsi sportowcy zasłużyli na niebo: organizował rekolekcje, pielgrzymki i spotkania opłatkowe. Do pojednania z Kościołem doprowadził piłkarza Arkadiusza Bąka i wielu innych. – Jestem świadkiem bierzmowania Krzysztofa „Diablo” Włodarczyka. Mam więc prawo troszczyć się o niego i to robię – mówi ks. Mikulski. Szczególną uwagę poświęcił bokserom, dla których od 22 lat dwa razy w roku organizuje rekolekcje. Do blisko 80 uczestników nie wstydzi się mówić, że zawodowy boks trąci niemoralnością. – Wcześniej punkty zdobywał ten, kto więcej razy zastosował unik, teraz ten, kto wykona więcej ciosów. To odwrócona moralność – wyjaśnia ks. Mikulski.

Indianie, kowboje i piraci

Jednak od początku kapłańskiego powołania szczególnie na sercu leżało mu dobro dzieci. To z myślą o nich razem z Włodzimierzem Strzyżewskim, wynalazcą gry ringo, założył Katolickie Stowarzyszenie Sportowe RP. W wielu parafiach powstały wówczas parafialne kluby sportowe, które poprzez gry i zabawy w duchu chrześcijańskich zasad wychowywały najmłodszych. Dzięki nim młodzież spotyka się na międzynarodowych turniejach w tenisie stołowym i piłce nożnej halowej oraz na zapoczątkowanej przez o. Józefa Jońca „Parafiadzie”. – Panie Jezu, bądź przy naszych językach, nogach i rękach – modli się za młodzież przed każdą rozgrywką. I jak twierdzi, na boisku dzieją się małe cuda.

O dzieci ze „smutnym” dzieciństwem walczy chyba najbardziej. Co roku przez pół wieku zapraszał je na wakacyjne obozy „Tygrysów”. Tak jak św. Jan Bosko chciał przywrócić im radość. Indiańsko-kowbojsko-pirackie obozy oprócz ciała hartowały także ducha. A przyjeżdżało na nie nawet 500 dzieci. Przez lata swojej działalności ks. Mikulski dorobił się miana „szefa” i blisko trzystu tygrysów, które trzyma w swoim domu. Ma także „tygrysową” bluzę, ręczniki, spodenki, narzuty na samochodowe fotele, nakładkę na kierownicę i wiele innych tygrysich drobiazgów.

Ciągle do przodu

Sześć lat temu przeszedł na emeryturę i osiadł w Józefowie. Tęskni za dawnymi latami i czynnym sportem. Obok codziennej prasy czytuje także tę sportową, a w czasie meczu trudno oderwać go od telewizora. Jeszcze niedawno, jako kapelan Polonii Warszawa, śledził jej piłkarskie rozgrywki. Ale na znak protestu z chodzenia na mecze zrezygnował. – Od początku sezonu zawodnicy nie znaleźli czasu na Mszę św. – wyjaśnia. Siłę daje mu myśl o przyszłości – w lipcu odbędzie się 50. obóz. – Trzeba przygotować teren, naprawić molo i zrobić zadaszenie. Marzę, żeby na obozowej Mszy św. 8 lipca pojawili się ci, którzy w obozach w ciągu pięćdziesięciu lat uczestniczyli – mówi. Ma jeszcze kilka marzeń. Jednym z nich jest pielgrzymka do Guadalupe do Matki Bożej Indiańskiej, aby Jej zawierzyć całe dotychczasowe dzieło. – Powoli trzeba innym ustępować miejsca i odchodzić w cień – mówi ks. Mikulski, uśmiechając się.

Korzystałam z fragmentów książki „Być księdzem… ” Stanisława Krajskiego (wydawnictwo św. Tomasza z Akwinu).