Umierałem 20 razy dziennie

GN 14/2012 Łowicz

publikacja 09.05.2012 06:43

O piciu na umór, paniach do towarzystwa, filmowych epizodach i pierwszej modlitwie, po której piżama była mokra od łez, z Maciejem Broniarkiem rozmawia Agnieszka Napiórkowska.

Umierałem 20 razy dziennie Agnieszka Napiórkowska/ GN – Chcę zaświadczyć, jak wielkie rzeczy uczynił mi Bóg – mówi Maciej Broniarek.

Agnieszka Napiórkowska: Czy Wielki Tydzień i Poranek Wielkanocny są dla Ciebie dniami szczególnymi, na które czekasz i w których świadomie uczestniczysz?

Maciej Broniarek: – Może dziwnie to zabrzmi, ale głębokie i w pełni świadome przeżywanie tych dni mam chyba dopiero przed sobą. Zeszły rok był przełomowy. Wtedy po raz pierwszy odczułem, że to czas święty i wyjątkowy. Co było w nim tak niezwykłego? – W liturgii Wielkiej Soboty uczestniczyłem razem z moją mamą i siostrą. One nie bardzo miały na to ochotę, ale z pomocą Różańca je przekonałem. To był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. Siedziały obok mnie. Najważniejsze było poczucie bliskości Jezusa. Uświadomiłem sobie, że w kościele jest rewelacyjnie. Wcześniej jakoś mnie to nie ruszało. Aż wreszcie dotarło do mnie, że Jezus mnie zna, że to On mnie uratował. Mnie, który zadałem Mu tyle cierpień i w Jego krzyżu nie potrafiłem dostrzec niczego wielkiego i ważnego.

Dziś z krzyżem się nie rozstajesz, podobnie jak z różańcem, który od początku naszej rozmowy trzymasz w ręku. Ale chyba nie zawsze tak było?

– To prawda. Zanim Jezus mnie dotknął, rzuciłem Jego krzyżem o podłogę. To było u babci. Byłem pijany i agresywny. Jak wytrzeźwiałem i zrozumiałem, co zrobiłem, umierałem ze strachu. Nie wie działem, kim jestem. Bałem się, że za moje postępowanie Bóg się na mnie zemści. Trudno opisać, co wtedy czułem. Później zacząłem w różnych miejscach znajdować krzyże. Pierwszy usypał się jakby sam z popiołu w mojej piwnicy. Nie wiem, skąd się tam wziął. Niemożliwe przecież, że zrobiły go jakieś mrówki. Rodzina twierdziła, że to mój nieżyjący ojciec daje mi znak, abym się nawrócił.

To po jego śmierci przestałeś być grzecznym chłopcem, doświadczyłeś, czym jest strach i zasmakowałeś w alkoholu i przemocy?

– I to jak! To były straszne lata. Czułem się jak pies, który kręci się wokół własnego ogona. Bałem się wszystkiego: śmierci, pogrzebów, ludzi, relacji. Strach był tak silny, że mnie paraliżował. Trząsłem się jak galareta. Do tego dochodziło ogromne poczucie samotności. Mieszanka ta sprawiała, że wewnętrznie umierałem nawet 20 razy dziennie. By dać sobie chwile wytchnienia, piłem na umór. Wtedy czułem się wyluzowany i odważny. Po śmierci ojca szybko znalazłem sobie grupę kolegów, z którymi balowałem. Zdarzało się, że w ciągu byłem nawet 7 dni. Wiele razy trafiałem do szpitala na odtrucie. Kręciło mnie zło. Ludzie się mnie bali. Schodzili mi z drogi. Najbliższa rodzina i sąsiedzi też poczuli moją agresję. Jak wracałem pijany, nie mogłem zasnąć, robiłem awantury. Otarłem się nawet o gangsterkę. Byłem dla nich maskotką, takim Stańczykiem, który ich rozweselał. Nic mi nie proponowali, bo twierdzili, że jestem zbyt delikatny. Ale pistolet gazowy nosiłem. Podczas bójek też nie stałem z boku. Mieszkałem na mieście, jadałem w restauracjach i ubierałem się tylko w markowe ciuchy. Potem większość moich kolegów poszła siedzieć, a ja zostałem sam.

Mimo że nie przechodziłeś terapii, jednego dnia przestałeś pić. Co sprawiło, że wybrałeś trzeźwość?

– To było w szpitalu, do którego nie chcieli mnie już przyjmować. Myślałem, żeby odebrać sobie życie, ale wierzyłem, że jest piekło. Miałem depresję. W nocy widziałem i słyszałem, jak umierał jeden z alkoholików. Jedna z pielęgniarek powiedziała do mnie: „Zobacz, ty też tak możesz skończyć”. Przeraziłem się. Zacząłem pytać sam siebie, co tu jest grane. Katowałem się pytaniami. Choć nie znałem jeszcze żywego Jezusa, po raz pierwszy rozmawiałem z Nim swoimi słowami. Wołałem: „Boże, przecież Ty istniejesz, przecież ludzie z tego wychodzą”. Płakałem, wyłem, kwiliłem. Moja piżama była mokra od łez. Rano obudziłem się dziwnie spokojny. Byłem przekonany, że coś się stało. Od tamtego momentu nie wziąłem do ust alkoholu. Wtedy rozpoczął się proces mojego nawracania.

Od razu nie stałeś się gorliwym katolikiem. Wielu jeszcze obszarów musiał dotknąć Jezus, żebyś mógł poczuć się wolny i szczęśliwy?

– Jasne. I – co najważniejsze – ten proces nadal trwa. Do kościoła zacząłem chodzić gdzieś po półtora roku od tamtego zdarzenia. Od 15. roku życia bardzo dużo czytałem. Mając 18 lat, zachwyciłem się „Mistrzem i Małgorzatą”, potem sięgnąłem po Dostojewskiego, Tołstoja, Schulza, Witkacego, Kołakowskiego. Czytałem biografie, książki psychologiczne i filozoficzne. Sięgnąłem też po Nietzschego, i wszystko to zaprowadziło mnie do... niczego. Zachłysnąłem się też światem celebrytów. Mając trochę wiedzy, bez problemu wdawałem się w rozmowy z aktorami i reżyserami. Ot, choćby z Zanussim. Poznałem masę aktorów, statystowałem w ponad 40 filmach, m.in. w „Lęku wysokości”, „Barwach szczęścia”, „Kochaj i tańcz”, „Idealnym facecie dla mojej dziewczyny”, w „Różyczce”. Zagrałem też kilka epizodów aktorskich. Pracowałem w teatrze u Jandy. Imponował mi ten świat. Chciałem zostać aktorem. Myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi. Zanim odkryłem, ile w tym świecie kłamstwa, obłudy i..., wpadłem w nowy nałóg.

Masz na myśli korzystanie z agencji towarzyskich?

– Niestety, tak. Zakochany byłem tylko raz. Ale związek ten szybko się rozpadł. Bałem się relacji, bliskości. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym iść z jakąś kobietą za rękę. Uważałem, że prawdziwy facet to leje w mordę, a nie przytula dziewczynę. Moimi idolami byli Linda, Gołota. Po miłosnym rozczarowaniu nienawidziłem kobiet. Były mi potrzebne tylko do jednego celu. Poznałem wiele agencji. Chodziłem do nich, mimo iż bałem się, że mogę coś złapać. To było silniejsze.

Wiem, że wiele zawdzięczasz kapłanom, których Bóg postawił na Twojej drodze.

– Fakt. Jednym z nich był ks. Józef Kowalski, który leżał ze mną w szpitalu na kardiologii. Mówiłem mu o swoich słabościach. Tłumaczył mi i zachęcał do spowiedzi. Prosił też, żebym poszedł do swojego proboszcza. Tak zrobiłem. Ks. Jan Rawa na wstępie powiedział mi, że na mnie wiele lat czekał. Dał mi Pismo Święte, różaniec. Stał się moim kierownikiem duchowym. Ciągle pożyczałem też od niego książki, które robiły porządek w moim sercu i głowie. Poświęcił mi bardzo dużo czasu.

Kiedy najmocniej poczułeś, że Jezus chce, żebyś oddał Mu wszystko?

– Na REO (Rekolekcje Ewangelizacyjne Odnowy w Duchu Świętym – przyp. aut.), które w zeszłym roku w naszej parafii prowadziła wspólnota z Widoku. Na początku trochę drażniło mnie, gdy podnosili ręce, tańczyli, śpiewali. Myślałem sobie: „Co za folklor oni tu odprawiają?!”. Bałem się, że nie odnajdę się w grupie. Ale gdy dotarło do mnie, że Jezus to sprawia i że jest ze mną przez cały czas, mimo że miałem lęki i byłem kuszony, poszedłem na całość. Oddałem Mu swoje życie. I widzisz, co z nim zrobił (śmiech). Ciągle chodzę do kościoła, z różańcem się nie rozstaję, podnoszę ręce i pod nosem śpiewam: „Tak mnie złam, tak mnie skrusz...”. Podczas wylania Ducha Świętego otrzymałem słowo, że mam się otworzyć bardziej na Jego działanie. On będzie mnie stopniowo uwalniał, żebym mógł o Nim świadczyć. Na ramieniu poczułem też straszny ból. Ktoś mi powiedział, że to Jezusowi upadł krzyż. Dla mnie był to moment zgody, by Go naśladować. Tego, co wówczas się działo, nie sposób opowiedzieć. Czułem ciepło i byłem szczęśliwy. Ten stan powtarza się i teraz, gdy Go przyjmuję w Komunii.

To, co do tej pory powiedziałeś, jest wyjątkowo szczerym i głębokim wyznaniem. Dlaczego zgodziłeś się na taki wywiad? Nie boisz się ludzkiej oceny, komentarzy?

– Nie. Powiedziałem to wszystko, żeby zaświadczyć, jak wielkie rzeczy uczynił mi Bóg i z jakiego dna mnie wydobył. Może to wyznanie doda komuś odwagi, by prosić Go o miłosierdzie.

Co dziś jest Twoją największą tęsknotą? Czego pragniesz? O co teraz prosisz Boga?

– Tęsknię za miłością. Chciałbym ją poczuć i zrozumieć, czym ona jest. Ale tak do końca. Jeszcze wiele muszę się nauczyć: pokory, milczenia i umierania dla siebie. Przede mną Jego droga krzyżowa i... zmartwychwstanie. Ale wiesz co? Chcę tam być.