Klucze od domu Jezusa

Agnieszka Napiórkowska; GN 15/2012 Łowicz

publikacja 20.04.2012 06:36

Przed drzwiami świątyni zjawiają się, gdy jest jeszcze zamknięta. Przez cały dzień, ilekroć przechodzą obok Pierwszego Pracodawcy, przyklękają. Jego też proszą o pomoc, radę i... wejściówkę do nieba.

Klucze od domu Jezusa Agnieszka Napiórkowska/ GN Posiadanie kluczy do świątyni to dla kościelnych wielkie wyróżnienie i odpowiedzialność.

Trudno wyobrazić sobie prężnie działającą parafię bez kościelnego i organisty (o tych drugich innym razem). Kim są panowie nakrywający ołtarz, służący do Mszy św., zbierający tacę, czytający czytania, których służbowym ubraniem jest komża? Jaki mają zakres obowiązków i jakie godziny pracy? Jedno jest pewne – ich trud, nie zawsze widoczny, jest niezbędny nie tylko dla księży, którzy dzięki nim nie muszą się martwić o otwarcie kościoła, zapalanie świec i przygotowywanie chleba i wina, by podczas Eucharystii mogły stać się Ciałem i Krwią.

Wygrana Kościoła

Od 10 miesięcy funkcję kościelnego w parafii Bełchów pełni Piotr Kowalski. Kulturalny, skupiony, nienagannie ubrany. Zanim zdecydował się na podpisanie umowy z proboszczem, miał stałą pracę z widokami na awans. – Wiem, że dla niektórych ludzi było zaskoczeniem, że pracę w firmie zamieniam na etat w parafii – przyznaje Piotr Kowalski. – Rozumieliby moją decyzję, gdybym głodował, był bezrobotny albo miał kłopoty zdrowotne. Jednym słowem – gdyby sytuacja zmuszała mnie do chwytania się brzytwy. Ale tak z przekonania to nie do pomyślenia. A ja, jak tylko usłyszałem o wakacie, niemal natychmiast zgłosiłem się do księdza proboszcza. Po ustaleniu warunków zatrudnienia zrezygnowałem z poprzedniej pracy. Do dziś nie zapomnę uczucia, jakie mnie ogarnęło, gdy pierwszy raz wszedłem do zakrystii. Było ono podobne do tego, gdy po czasie nieobecności powraca się do domu. W latach 80. ub. wieku byłem tu ministrantem – opowiada pan Piotr, który nie ukrywa, że praca kościelnego nie należy do najłatwiejszych, choćby dlatego, że nie ma podręczników wprowadzających w zakres obowiązków. Jedynymi doradcami są pracujący w parafii księża, organistka, gospodyni, lektorzy i... Pan Bóg.

– To z szacunku do Niego chcę, by wszystko było zapięte na ostatni guzik. Od służby przy ołtarzu po... własny strój. Czasem, gdy ludzie chwalą mnie, mówiąc, że ta praca mi pasuje, cieszę się, bo to znaczy, że swoją postawą nie przeszkadzam im w modlitwie i skupieniu. I o to chodzi. Najbardziej lubię chwile tuż przed zamknięciem kościoła, gdy przed wyjściem przyklękam przed tabernakulum. Dopiero co był tu tłum ludzi. Wszyscy już sobie poszli. Zostałem tylko ja. To krótkie zatrzymanie zawsze mnie porusza. Moja ciągła obecność w kościele przekłada się także na moją rodzinę. Wszyscy podciągnęliśmy się trochę w gorliwości. Częściej razem się modlimy. Wypracowaliśmy swój rytuał niedzielny, w którym stałym punktem jest wspólna wieczorna Eucharystia – mówi kościelny z Bełchowa.

W życiu Piotra Kowalskiego w ciągu ostatnich 10 miesięcy wiele się zmieniło. Żadne z trójki jego dzieci wyjść taty do kościoła nie traktuje jako wyjścia do pracy. Jego samego przestały męczyć dojazdy do Warszawy. Największa zmiana zaszła w obszarze pasji pana Piotra. Z aktywnego kibica (mecze rozgrywane są głównie w sobotę) zmienił się w miłośnika powtórek, który większość rozgrywek ogląda wówczas, gdy inni już dawno znają ich wynik. – Kiedyś taki stan rzeczy byłby dla mnie nie do pomyślenia. Jezus okazał się jednak najlepszym zawodnikiem. Świadomość, że gram w Jego lidze, uskrzydla. I – co istotne – On zawsze wygrywa. Zmienił też moją drugą pasję, którą było czytanie. Jadąc pociągiem, połykałem książki sensacyjne. Teraz miedzy Mszami zaczytuję się w religijnych. Real stał się bardziej ciekawy niż najbardziej skomplikowana fikcja. Ciągle proszę Go też, by nauczył mnie spokojnie przeżywać dramaty, zwłaszcza te związane ze śmiercią. Póki co, uczestnicząc w pogrzebach, tracę głos – wyznaje P. Kowalski.

Z duszą poety

W parafii św. Jakuba Apostoła w Skierniewicach od czterech lat kościelnym jest Adam Mastalerz, który już od dziecka garnął się do ołtarza. Był ministrantem i lektorem. Myślał nawet, że jego drogą jest kapłaństwo. Po trzyletniej formacji w seminarium doszedł jednak do wniosku, że jego powołaniem jest życie świeckie. Dziś jest mężem Pauliny i ojcem małego Jasia. – Mimo że z kościołem byłem obyty, propozycję księdza proboszcza przyjąłem nie bez obaw – przyznaje Adam Mastalerz. – Zdawałem sobie sprawę, że jest to bardzo odpowiedzialna praca, w której będę współpracował zarówno z księżmi, jak i świeckimi. Po czterech latach czuję, że był to dobry wybór. Najbardziej denerwuję się podczas świąt i uroczystości. Wtedy trzeba pamiętać o wielu szczegółach. Nietrudno zaliczyć jakąś wpadkę – przyznaje.

Największym atutem pracy kościelnego – jak podkreśla – jest fakt, że przez cały dzień ma możliwość być blisko Boga i ludzi. By nie popaść w rutynę i obecności w kościele nie traktować jedynie jako pracy, zdarza mu się nieraz na chwilę modlitwy wchodzić do innych kościołów. – Klękając tam, nie patrzę, czy obrus dobrze leży i czy wszystkie świeczki są zapalone. Jestem tylko ja i On. Najbardziej lubię kaplicę seminaryjną. W niej czuję zapach Pana Boga. Marzy mi się, by dla kościelnych raz na jakiś czas były organizowane dni skupienia, które odświeżałyby nasze relacje z Panem Bogiem. By zachować świeżość wiary, często myślę o Sądzie Ostatecznym. Świadomość, że z każdej sprawy przyjdzie mi się rozliczyć, pionuje. Na szczęście wiem, że jest też Boże Miłosierdzie. I choć swoją wiarą nie przenoszę gór, to tu, w zakrystii, nieraz doświadczyłem, że Bóg działa przez osoby. Pracując, mam to na uwadze. Dla każdego staram się mieć dobre słowo, uśmiech i gotowość niesienia pomocy – tłumaczy Adam.

Spędzając wszystkie niedziele i święta w zakrystii, czasem marzy o niedzielnym spacerze z żoną i synem albo o pielgrzymce, na którą trudno się wybrać, bo najczęściej jest ona organizowana w soboty, czyli w dniu pogrzebów i ślubów. – Daleki jestem jednak od narzekania. Pracując tu, czuję obecność i troskę Pana Boga. Czasem dochodzi też do sytuacji, które mnie wzruszają, a nawet rozśmieszają. Nieraz już wracałem do domu i śmiałem się, opowiadając Paulinie, jak jakaś kobieta, mówiąc przysięgę małżeńską, patrzyła mi głęboko w oczy. Prawdziwą jednak radością jest uczestniczenie w chrztach. Nie potrafię wtedy być ponurakiem. To, co widzę, często zapisuję w wierszach. Niektóre z nich mówią o mojej wierze, miłości do Boga, a inne, ot, choćby o zwykłej musze:

„Amatorka wina mszalnego/ muszka owocówka/ co ledwo od ziemi odrosła/ co latać potrafi, nie pływać/ więc tonie w tafli promili/ łapczywa alkoholiczka/ zgubny to nałóg/ ten nałóg to śmierć/ o, już się nie rusza/ odeszła przed Sumą/ i nawet dnia nie przeżyła/ Więc wszyscy razem:/ Anielski orszak niech tę muszkę przyjmie...”.

Bez marzeń o aureoli

10 kwietnia minie 10 lat, od kiedy funkcji kościelnego i grabarza w Kozłowie Szlacheckim podjął się Jerzy Gajda. – Namówił mnie na to poprzedni proboszcz – wspomina. – Prosił, bym się zgodził. Trzy noce nie spałem. Zwłaszcza to kopanie grobów jakoś mi nie leżało. No, ale w końcu dałem się przekonać. Poza przygotowaniem wszystkiego do Mszy św. i pomocą księdzu w ubraniu się, moim zadaniem jest też koszenie trawy wokół kościoła, odśnieżanie, pomoc przy dekoracjach i niedzielne dzwonienie na Msze św. To ostatnie bardzo lubię. Czasem myślę sobie, że wprawiając w ruch dzwony, mobilizuję ludzi do wierności. Na stare lata chyba staję się nadgorliwy, bo ostatnio dzwoniłem nawet na Drogę Krzyżową – śmieje się J. Gajda.

Mieszkanie w bliskim sąsiedztwie kościoła pozwala mu zaglądać do niego nawet kilka razy dziennie. Dzięki temu odchodzenie od niedzielnego obiadu nie jest mocno uciążliwe. Bycie pod ręką jest też wygodne dla parafian, którzy, gdy nie ma proboszcza, wiedzą, że gdy zajdzie potrzeba otwarcia kościoła, zrobi to pan Jurek. – Fakt, że posiadam klucze do domu Pana Jezusa, mobilizuje mnie do tego, żeby zawsze zachowywać się jak ktoś, kto Go choć trochę zna. Obcym nie pozwala się ot tak wchodzić do swojego mieszkania. To wielka odpowiedzialność i zaufanie. Wykonując swoją pracę, staram się, by ludzie nie zarzucili mi, że zachowuję się i wyglądam jak dziad kościelny. Jak umiem, modlę się z nimi na ślubach, chrztach i pogrzebach. Te ostatnie przeżywam tak, jakbym żegnał kogoś z rodziny. Nieraz zakręci mi się łza. Może też i dlatego moja rodzina żartuje, że na stare lata tyle się modlę, że pewnie zostanę świętym. O aureoli nie myślę, ale o tym, by Pan Jezus był ze mnie zadowolony, owszem, tak. Wzrusza mnie to, jak z kruchty, w której kiedyś stałem, przyprowadził mnie do ołtarza. Z przyjacielem można stać wszędzie.