Duch Gór u grobu św. Jakuba

Roman Tomczak; GN 8/2012 Legnica

publikacja 20.03.2012 06:39

Czy można być nieszczęśliwym księgowym w niemieckiej firmie, a szczęście odnaleźć, wędrując w kurzu autostrad? Można, jeśli jest się wędrowcem urodzonym w Karkonoszach, a autostrada prowadzi do Santiago de Compostela.

Duch Gór u grobu św. Jakuba Roman Tomczak/ GN Tomek Zięba ma w nogach tysiące kilometrów jakubowej pielgrzymki, a w głowie plany następnych podróży pątniczych. Jego życie to gotowy materiał na książkę.

Pamiętam, była sobota, pierwszego stycznia. W swoim mieszkaniu w Görlitz nie mam telewizora, więc radia polskiego słucham na okrągło. W pierwszym programie szła akurat jakaś audycja katolicka, chyba „Jedynka Familijna” czy coś takiego – Tomek uparcie gimnastykuje pamięć. – Z głośnika słyszę, że jakiś ksiądz opowiada o pielgrzymowaniu do Santiago de Compostela. Ja zawsze lubiłem wędrówki, od dziecięcych lat chodziłem po Karkonoszach. Więc słucham i coraz bardziej mnie to rozpala. Bo tam i o tradycji, i o kulturze, i o duchowości. I wiele w tym było jakiejś wolności, do której całe życie dążyłem. Od tej soboty wiedziałem już, że pójdę do Santiago. Na znak do wymarszu musiałem jednak poczekać kilka lat – wspomina Tomasz Zięba, Polak z niemieckim paszportem, mieszkający na stałe w Görlitz. Od księdza, którego słyszał wtedy w radiu, dostał później na tę drogę białą muszlę, symbol Jakubowego pielgrzymowania.

Przygoda z „Solidarnością”

Tomek urodził się w Jeleniej Górze. Tu chodził do legendarnego „Żeroma”. Na studia wybrał Wrocław. Zawsze ciągnęło go do chodzenia, wędrowania. Miał naturę włóczykija. Karkonosze widać było z okna jego domu. No to zapisał się na AWF, Wydział Turystyki i Rekreacji. Dobry był w chodzeniu. Ale i umysł miał giętki. Na ostatnim roku zaproponowali mu wstąpienie do PZPR i funkcję oficera politycznego w łódzkiej jednostce wojskowej. Odmówił, bo – jak dzisiaj wspomina – „żeby praktykujący katolik na politycznego?!”. AWF skończył latem 1981. Już z dyplomem w ręku złożył podanie o paszport. Bał się, że mu odmówią po tym incydencie z PZPR, ale o dziwo, dali. – Wsiadłem w pociąg i „go west”! Zatrzymałem się dopiero w Heidelbergu. Tu poprosiłem o azyl – opowiada. Właśnie tam zaczęła się niemiecka kariera jego polskiego nazwiska, które wymawiano jako „Ciba”.

W Heidelbergu Tomka Ziębę skierowano do obozu przejściowego w Karlsruhe. Tu zastały go dwie wiadomości. O szansie osiedlenia się we Freiburgu i robienia doktoratu oraz druga – o stanie wojennym w Polsce. – Serduszko mocniej zabiło – wspomina. – Doktoraty poszły na bok. Na pierwszym miejscu było zdobycie informacji, co naprawdę dzieje się w kraju, i pomoc internowanym. Ze sklepu „skubnęli” z kolegami radio. Słuchali łapczywie wszystkich informacji z Polski, organizowali pierwsze spotkania miejscowej Polonii i demonstracje z żądaniem uwolnienia Wałęsy. Potem wzięli się za organizowanie paczek żywnościowych dla Polski. – Ale jak zobaczyłem, że przy tych paczkach dzieją się jakieś podejrzane rzeczy, zrezygnowałem – wspomina Tomek. Tak skończyła się jego przygoda z „Solidarnością”. Po raz pierwszy odszedł ze środowiska, które mu nie odpowiadało. Nie ostatni.

Zzuć za ciasne buty

Po dwóch latach pobytu w Niemczech dostał azyl. Teraz mógł decydować, co z sobą zrobić. Razem z poznaną w obozie żoną wyjechali do Tübingen. Ale z pracą było kiepsko. W końcu zahaczył się na dwa miesiące w fabryce kooperującej z Boschem. Wykazał się – zatrudnili na stałe. W tym czasie Ziębom urodziła się dwójka dzieci, a Tomek skończył kurs sprzedawcy przemysłowego. – Strasznie ciągnęło mnie do Polski, ale żona chciała koniecznie zostać na Zachodzie – wspomina. Wkrótce firma, w której Tomek pracował, splajtowała. Zatrudnił się jako urzędnik w państwowej klinice. Stamtąd pojechał po raz pierwszy na urlop do swojej Jeleniej Góry. Ojciec Tomka był bardzo chory. Ciba opiekował się nim sam, a później, aż do jego śmierci, razem z zakonnicami w podjeleniogórskim Miłkowie. – Nie chciałem już wracać do Niemiec. Myślałem o hoteliku w Karkonoszach. Serduszko znowu mocniej zapikało – wspomina. Ale wrócił, bo żona nalegała. W klinice awansował na księgowego, później zaproponowali mu stanowisko zastępcy dyrektora. Ciba odmówił. – Nie miałbym wtedy już czasu dla rodziny – mówi. W klinice pracował z myślą, że ta praca uwiera go jak ciasny but. – Potrzebowałem przestrzeni, marszu, oddechu. Tak oddychałem tylko w Karkonoszach, na wędrownych obozach. Kiedyś.

To „kiedyś” miało się wkrótce ziścić jako „teraz”. Tomek przeczytał w gazecie o powodzi w Polsce. Serce znowu mocnej zabiło. Za własne pieniądze wydrukował 5 tys. ulotek z prośbą o pomoc dla polskich powodzian. Ale jak Niemcy zaczęli znosić dary, okazało się, że sam musi je zawieźć do Polski, bo Caritas i Niemiecki Czerwony Krzyż nie mogły pomóc. Zawiózł. Rzucił posadę księgowego i własnym samochodem zawiózł dary do Kłodzka. Wracając, pojechał do Jeleniej i poszedł w góry. Jak schodził z Samotni, spotkał dawnego kolegę z AWF. – Mówi mi, że jest zjazd absolwentów. Żebym z nim pojechał. No to pojechałem. To spotkanie po 20 latach przeważyło. Postanowił nie wracać do Niemiec. Chciał znaleźć pracę w Jeleniej Górze. Przeszkodą był jego niemiecki paszport. No to spróbował w Görlitz. Niby w Niemczech, ale jakby cały czas w Polsce. W Görlitz dostał małe mieszkanie i niskopłatną pracę przewodnika po starówce. Trudno było za to wyżyć. Ale za to swoje Karkonosze miał niemal pod ręką.

Ach, ta broda!

Jest w tych Karkonoszach miejsce znane każdemu miłośnikowi nart. Mała Polana Jakuszycka, zaszyta w lasach Karkonoskiego Parku Narodowego, znana także w sąsiedniej Saksonii. Jej rząd współorganizował pierwszą edycję Biegu Saksońskiego, odbywającego się w ramach Biegu Piastów. Wśród wiru tych przygotowań nie zabrakło Tomka. Wtedy poznał legendę tego miejsca, wieloletniego komandora Biegu Piastów, Juliana Gozdowskiego. Ten zatrudnił Tomka jako Ducha Gór, lokalną postać z ludowych wierzeń karkonoskich. W przebraniu wypożyczonym z teatru i z doklejoną brodą Tomek uosabiał tradycję tych ziem – straszył dorosłych i rozweselał dzieci. Od tej pory zaczął zapuszczać własną brodę.

Buty robocze i śpiwór Bundeswehry

– Idę sobie kiedyś, jak zwykle, przez most Staromiejski. Patrzę, a przy moście tabliczka z białą muszlą. Wcześniej jej nie widziałem. Czytam – Droga św. Jakuba. Znak. Tego samego dnia wziąłem trzy miesiące urlopu, kupiłem bilet PKS do Głogowa, a stamtąd do Jakubowa. Przenocowałem u ks. Czerwińskiego, a rano poszedłem Dolnośląską Drogą św. Jakuba – opowiada Tomek. Do Zgorzelca dotarł po trzech dniach, zatrzymując się po drodze na nocleg u adoratorek w Bolesławcu i magdalenek w Lubaniu. Codziennie pokonywał ponad 50 kilometrów! – Jak idę, jestem innym człowiekiem. Mijam lasy, łąki, sarenki... Myślę: kurczę, to jest to! Po tygodniu Tomek pojechał do Gniezna i przeszedł Wielkopolską Drogę św. Jakuba, żeby znowu zawitać do ks. Czerwińskiego. W tym samym roku przeszedł jeszcze Jakubową drogą teren byłej NRD – 430 km z Görlitz do Vacha. W dziesięć dni. Po tym już wiedział, że jest gotów iść do Santiago de Compostela. Nie przygotowywał się prawie wcale. Kupił zwykłe buty robocze za 20 euro i zabrał ze sobą stary śpiwór Bundeswehry. No i kostur bambusowy, stary, XIX-wieczny, jakiego używali kiedyś karkonoscy wędrowcy. A z nim białą muszlę od ks. Czerwińskiego. Ale nie poszedł. Zatrzymała go wiadomość, że Evangelische Kulturstiftung w Görlitz, poszukuje opiekuna do Grobu Pańskiego, repliki jerozolimskiego miejsca kultu. – Zostałem zatrudniony, a pielgrzymkę do Santiago musiałem odłożyć na trzy lata. Ale nie zapomniałem o niej. To było moje marzenie.

Zła się nie ulęknę

W marcu ub. roku Tomek jak co dzień przechodził przez most Staromiejski do Zgorzelca. Pochmurne niebo nagle rozjaśnił promień słońca. Na pobliskim murze oświetlił tabliczkę z muszelką. Tomek zrozumiał – pora ruszać. I poszedł. Pierwszego dnia dotarł z Görlitz do Zittau, 45 kilometrów. I wtedy przyszło opamiętanie: „Dokąd tak gonisz człowieku? Zwolnij”. Zwolnił. Zaczął przyglądać się naturze i wszystkiemu, co po drodze mijał. Rozmawiał z ludźmi, choć niechętnie korzystał z noclegu pod ich dachem. – Wolałem spać pod gołym niebem, na łąkach i polach. Jak tylko mogłem, myłem się w strumieniach i kąpałem w jeziorach. Spotykałem fantastycznych ludzi. Na Drodze nigdy nie spotkała mnie żadna zła przygoda, choć warunki na to na pewno były – uważa Tomek. Nie zawsze szedł bocznymi drogami i leśnymi ścieżkami. Czasem wypadło maszerować poboczem autostrady, w podmuchu pędzących tirów. – Strach? Skądże. Pan Bóg był ze mną – mówi krótko Tomek. „Choćbym szedł ciemną doliną...” – cytuje i nie kończy. – Zdarzało się, że kierowcy, mijając mnie, zatrzymywali się, pytali, dokąd idę, i odjeżdżali tylko po to, żeby wrócić po 10 minutach z chlebem, wodą, bananami – opowiada. – Pamiętam, przed samą Wielkanocą dotarłem do klasztoru w Alpach. W Wielki Piątek poczęstowali mnie klasztornym piwem. Chciałem odmówić, ale mnie zapewnili, że pielgrzymom wolno. Tylko pielgrzymom – wspomina ze śmiechem. Do grobu św. Jakuba Starszego w Santiago de Compostela dotarł po trzech miesiącach. Z katedry poszedł na przylądek Finisterra, najdalej wysunięty na zachód skrawek Europy. Stamtąd poszedł jeszcze 600 kilometrów do Fatimy w Portugalii i z powrotem do Madrytu. W sumie prawie 4 tys. kilometrów. Z Madrytu do Görlitz przyjechał autobusem za pożyczone od swojego proboszcza pieniądze. – W autobusie zmęczyłem się bardziej, niż idąc do Portugalii piechotą – mówi.

Teraz myśli, dokąd pójdzie na następną pielgrzymkę. Rzym, Ziemia Święta? Wszystko jedno, byle iść. Bo w drodze jest wolność. Taka sama jak ta, którą pamięta z karkonoskich obozów wędrownych.