Rozmnażanie marchewki

Agnieszka Gieroba; GN 4/2011 Lublin

publikacja 03.02.2012 20:50

„Panie Boże, potrzebujemy dwóch par brązowych sznurówek długości 50 cm, materiału na obrusy, karniszy do firanek i marchewki na obiad”. Siostry z charyzmatycznego zgromadzenia Uczennic Pana Jezusa Chrystusa w USA modlą się konkretnie, bo utrzymują się tylko z tego, co same zrobią lub dostaną. O tym, jak Pan Bóg działa dzisiaj, opowiadała na spotkaniu Magnificatu w Lublinie siostra Bernadette.

Rozmnażanie marchewki Agnieszka Gieroba/ GN Od najmłodszych lat dzieci uczą się wielbić Boga od swoich rodziców.

Był taki dzień w jej życiu, kiedy bardzo wyraźnie usłyszała w swoim sercu zapewnienie, że będzie bardziej szczęśliwa jako siostra zakonna niż w jakimkolwiek innym stanie. – Głos był tak wyraźny i niósł ze sobą tyle pokoju i radości, że nawet przez chwilę nie miałam wątpliwości, że Pan Bóg mnie powołuje – opowiadała siostra Bernadette podczas lubelskiego spotkania. Kwestią wyboru było tylko zgromadzenie, do jakiego wstąpi. Rozważała różne możliwości, w tym także nowo powstałą wspólnotę charyzmatyczną założoną przez matkę Janinę Stuart. Kiedy jednak dowiedziała się, że siostry w tym zakonie o wszystko się modlą, nie mając po ludzku żadnego zabezpieczenia, uznała, że to przekracza jej możliwości.

– Zwyczajnie się bałam. Kochałam bardzo Pana Boga, ale nie byłam gotowa do życia na krawędzi, jak mi się wtedy wydawało. Siostry modliły się o wszystko, poczynając od jedzenia, przez ubranie, po dach nad głową. Myślałam, że mnie na to nie stać. Chciałam mieć zapewnione jakieś minimum, by czuć się bezpiecznie. Tymczasem ciągle w sercu słyszałam wezwanie, żeby być właśnie tutaj. Prowadziłam więc z Nim dyskusje i pytałam, co będzie, jeśli zabraknie nam jedzenia. Nie wiem, czy potrafię być głodną zakonnicą. Pomyślałam sobie w końcu: dobrze, Panie Boże, ale jeśli umrę z głodu, policzysz mi to jako śmierć męczeńską. Niestety, przez wszystkie lata mojego życia w zakonie nie byłam ani razu głodna – mówi siostra Bernadette.

Hojnie obdarowane
Została przydzielona do pracy w kuchni. Trudno było zaplanować jakiś jadłospis, bo siostry nie wiedziały, czym będą dysponować. Miały trochę zapasów z własnego ogrodu, hodowały też zwierzęta, ale większość produktów otrzymywały w darze od ludzi. – Pamiętam, że to był grudzień i trudno było o warzywa. Zaczęłyśmy się modlić o marchewkę. Ja trochę z niedowierzaniem. Modliłyśmy się chyba z tydzień. Zaczęłam myśleć, że przesadzamy. W końcu mamy inne jedzenie, więc po co zawracamy głowę Panu Bogu jakąś marchewką. Dlatego moje zdumienie nie miało granic, kiedy pewnego dnia na nasze podwórze zajechał samochód ciężarowy i jakiś pan oznajmił nam, że przywiózł dla zgromadzenia marchewkę. Nie było to kilka marchewek czy kilka kilogramów – on przywiózł nam cały ciężarowy samochód marchewki. Zapytałam go, ile tego jest. Odpowiedział po prostu: „Tona”. Tak też zrobiłyśmy marchewkę pod wszelkimi znanymi nam postaciami. Miałyśmy surówkę z marchewki, ciasto marchewkowe, zupę marchewkową, wszystkie nasze zwierzęta jadły marchewkę, a w naszej spiżarni urosła góra przetworów marchewkowych. Pomyślałam sobie wtedy: „Panie Boże, przesadziłeś”. Zapytałam więc na modlitwie, dlaczego dał nam aż tyle. Usłyszałam wyraźną odpowiedź: „Żebyście wiedziały, że Ja jestem Panem Bogiem wielkim i hojnie obdarowuję moje dzieci”.

Ciesielka to bułka z masłem
Młode zgromadzenie szybko się powiększało. Przybywało powołań, a mały dom, którym siostry dysponowały, nie mógł pomieścić wszystkich. Zaczęto więc się modlić. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Siostry dostały od kogoś ogromną działkę w Teksasie. – Do najbliższego domu miałyśmy 5 kilometrów. Miejsce było wspaniałe, ustronne, ciche, sprzyjające modlitwie i kontemplacji. Kiedy tam pojechałyśmy, zamieszkałyśmy w przyczepach kempingowych i byłyśmy przekonane, że matka przełożona zarządzi modlitwę w sprawie znalezienia ludzi, którzy wybudowaliby dla nas dom. Tymczasem na spotkanie z nami przyniosła książkę zatytułowaną „Podstawy ciesielki” i zaczęła nas z niej uczyć. Miałyśmy się modlić i zacząć same budowę.

Długo byłam przekonana, że Pan Bóg wysłucha naszych modlitw w taki sposób, że ześle nam mężczyzn do pomocy. Modliłyśmy się nieustannie i jednocześnie pracowałyśmy przy budowie naszego domu same. Po ludzku patrząc, 14 kobiet niemających pojęcia o budownictwie ani ciesielce nie powinno zbudować niczego, co nadawałoby się do zamieszkania. A jednak Pan Bóg nie zesłał nam nikogo do pomocy, a dom z 14 sypialniami, kapliczką i wielką kuchnią z jadalnią stanął. Kiedy go skończyłyśmy, matka powiedziała: „To nie było takie trudne, zbudujmy jeszcze jeden dom”. Zbudowałyśmy. Matka na to: „Skoro tak dobrze nam idzie, to zbudujmy jeszcze oddzielną kaplicę, dom dla kapelana i garaż”. Zbudowałyśmy. Gdy ktoś nas pyta, jak to było możliwe, odpowiadamy, że to nie my, tylko Pan Bóg budował naszymi rękami – mówi siostra.

Bezdomne zakonnice
Kilka lat temu siostra Bernadette została poproszona, by z trzema innymi przyjechać do Miami na Florydzie i założyć tam drugi dom zgromadzenia. Nikogo siostry w Miami nie znały. Telefonicznie uzgodniły z jakimś parkingiem i wypożyczalnią przyczep kempingowych, że wynajmą jedną na dłuższy czas. Cały swój dobytek zapakowały w małą Toyotę i ruszyły we czwórkę. Do pokonania miały 3 tys. kilometrów. Zajechały na uzgodniony parking, gdzie okazało się, że nie ma dla nich przyczepy, a nawet gdyby była, właściciel i tak by im nie wynajął, bo nie chce mieć nic wspólnego z zakonnicami.

– Zaczęłyśmy więc się modlić. Po pewnym czasie ktoś przechodził koło naszego samochodu, przy którym odmawiałyśmy Różaniec. Popatrzył na nas, zatrzymał się i zapytał, czy może nam jakoś pomóc. Okazało się, że był to człowiek z lokalnej wspólnoty charyzmatycznej. Kiedy dowiedział się o naszej sytuacji, zaprosił nas do swojego domu i zawiadomił o wszystkim innych członków wspólnoty. Szybko ktoś nam pomógł wynająć tani dom. Przeniosłyśmy się tam i w ciągu kilku godzin różni obcy ludzie dali nam wszystko, co było potrzebne do życia.

Jedna pani przyniosła piękne firanki. Bardzo się ucieszyłyśmy, ale szybko okazało się, że w oknach nie ma karniszy. Uklękłyśmy do modlitwy i nie minęła nawet godzina, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi. Przyszedł jakiś pan oznajmić, że nie wie czemu, ale ma takie przekonanie, że nie powinien wyrzucać karniszy z garażu, tylko przynieść je tutaj. W ten sposób Pan Bóg zatroszczył się o wszystkie nasze potrzeby – mówi s. Bernadette.

Na lubelskim spotkaniu zakonnica podkreślała, że choć ich dom macierzysty znajduje się w Stanach Zjednoczonych, to Pan Bóg tak samo działa na całym świecie. Także w Polsce. Wystarczy Mu tylko zaufać.

Umocnione
Anna z Łęcznej
– Dla mnie każde świadectwo gościa zapraszanego na Magnificat to przede wszystkim umocnienie w wierze. To taki czas, kiedy dociera do mnie jeszcze bardziej, że pan Bóg działa w dzisiejszym świecie i troszczy się o swoje dzieci, więc także o mnie. w codziennym zabieganiu zdarza się zapominać o rzeczach najważniejszych, czyli że chcę się dostać do nieba. Takie spotkania przypominają mi o tym.

Danuta z Włodawy
– Przyjazd do Lublina na takie spotkanie jak to z s. Bernadette jest dla mnie bardzo ważny. To jak wielkie święto. Zostawiam w domu wszystkie sprawy i jadę, by posłuchać o działaniu Pana Boga, a także na spotkanie z Nim w modlitwie uwielbienia. wraz z innymi osobami, które tu spotkałam, rzucam się w Boże ramiona i czuję się bezpieczna.

Bożena z Lublina
– Wysłuchanie takiego świadectwa i wspólna modlitwa to jak zaczerpnięcie świeżego powietrza. Spotkania Magnificatu dają poczucie wielkiej wspólnoty. spotykam tu wielu obcych mi ludzi i wiem, że oni tak jak ja kochają Pana Boga i chcą w swoim życiu kierować się jego słowem. Świadomość, że jest nas tak wielu w dzisiejszym niełatwym świecie, dodaje sił w codzienności.

Agata z Lublina
– Ja osobiście na takich spotkaniach doznałam wielkiej łaski. słuchając świadectw ludzi, którzy bardzo namacalnie doświadczyli Bożej opieki i obecności, prosiłam wspólnotę o modlitwę w mojej intencji, gdyż borykałam się z wieloma trudnościami. po takiej modlitwie zupełnie inaczej zaczęłam patrzeć na świat.