Jesteśmy naczyniami połączonymi

GOSC.PL |

publikacja 08.12.2011 09:10

O miłości do Kościoła z Ewą Urygą rozmawia Jan Drzymała

Ewa Uryga Henryk Przondziono/GN Ewa Uryga
Należy do absolutnej elity polskich wokalistek jazz, blues, gospel

Jan Drzymała: Jak pani znalazła swoje miejsce w Kościele i w Karmelitańskim zakonie świeckich, do którego Pani należy?

Ewa Uryga: Ta droga toczyła się bardzo różnie. Dostałam wielką łaskę ukochania Eucharystii. Nie uświadamiałam sobie tego, dopóki nie przeszłam pewnych bardzo burzliwych spraw w życiu osobistym. Usłyszałam kiedyś od ojca karmelity, który jest zarazem świetnym psychologiem, że z moim życiorysem, to powinnam skończyć w rowie i ćpać. Przyznałam, że zdaję sobie z tego sprawę, ale wiem, co mnie uratowało. Miałam taką zasadę, że dla mnie nie było życia bez Komunii Świętej. Jako małe dziecko już to czułam, ale wtedy nie zdawałam sobie z tego tak bardzo sprawy. Dla mnie nie było takiej sytuacji, bez względu na to, ile by mnie to nie kosztowało, żebym nie mogła pójść do Komunii. Zrozumiałam, że najpiękniejszym momentem życia jest każda Eucharystia. To jest niesamowite i tego teraz doświadczam najbardziej.

Dlaczego nam właściwie potrzebny jest Kościół?

- Bo nie można kochać Boga, nie kochając ludzi. Podobnie jest z Matką Bożą, która zawsze wskazuje na Jezusa. Z relacji osobowej między Bogiem a człowiekiem wynika też to, że człowiek kieruje się na drugiego człowieka. My żyjemy w Bogu, jak mówi święty Jan od Krzyża. Jesteśmy naczyniami połączonymi. Nie można odłączyć człowieka od Boga i nie można odłączyć się od bliźniego. To nie tak, że relację z Bogiem każdy przeżywa osobno. Św. Jan od Krzyża pisał, że my wszyscy jesteśmy bardzo mocno połączeni ze sobą i pewne konsekwencje naszych grzechów ponosimy wszyscy razem. Nie rozumiemy tego, o ile nie zostanie nam to przez łaskę pokazane.

A pani to zrozumiała?

- Długo nie mogłam zrozumieć. Dopiero teraz, będąc w Świeckim Zakonie Karmelitańskim, zaczynam to rozumieć. Tak, zaczynam, bo droga duchowa jest bardzo, bardzo długa.

Innymi słowy mamy widzieć obraz Boga w drugim człowieku...

- Często spotykam się z taką modlitwą i sama się o to modlę, żebym mogła na drugiego człowieka patrzeć przez pryzmat Jezusa. Jezus w każdym człowieku jest i spotykając każdego człowieka, obojętnie jakiego, na swojej drodze chciałabym widzieć w nim Jezusa. Każdy człowiek ma godność i Boski wymiar, dlatego nie można niszczyć człowieka.  Można ocenić jego postępowanie, które jest takie a nie inne, ale nie możemy go niszczyć. Obojętnie na jakim jest etapie. My tego zresztą wcale nie wiemy

Musi pani przyznać, że to nie jest łatwe

- Oczywiście. To nie jest ludzkie. Jeśli człowiek nie będzie się o to modlił, to jest praktycznie niewykonalne. Kiedy Pan Jezus żył i apostołowie próbowali odpowiedzieć Mu na pytanie, kim jest, mówili, że jest prorokiem, a Szymon Piotr powiedział, że jest Synem Bożym. Usłyszał od Jezusa, że nie objawiły mu tego ciało i krew, ale Duch. Podobnie chyba jest z podejściem do drugiego człowieka.

No to faktycznie czas uklęknąć do modlitwy i prosić o tę miłość do bliźniego, bez której w chrześcijaństwie ani rusz

Będziemy sądzeni z miłości, bo o tym mówił Jezus i potwierdzają to różne modlitwy,  nie ma miłości do Boga bez miłości do drugiego człowieka. Wydaje mi się, że to jest pierwszym przejawem tego, że człowiek ma Bożego Ducha w sobie, że potrafi kochać drugiego człowieka. Wszelkie ludzkie uczucia jak zazdrość, złość - człowiek ma do nich prawo. Ma prawo się zdenerwować. To jest ludzkie i uzasadnione. Kochać kogoś to nie znaczy bezkrytycznie na kimś wisieć. Bóg nas też upomina od czasu do czasu z miłości, żebyśmy się zastanowili, Moja córka zapytała mnie kiedyś, jak była mała: „mamusiu, jak na mnie krzyczysz, to znaczy, że mnie nie kochasz?”

Ale jak się przedstawicielom Kościoła zwróci uwagę, to często kończy się to oskarżeniami o antyklerykalizm

- Jakieś dziwne czasy nastały. Niedawno o tym dyskutowaliśmy. Dawniej człowiek przecież był surowiej traktowany, a z czasem wychodziło to na dobre. Teraz to jest naprawdę trudne. A Pan Jezus przecież też – jak mówi Ewangelia – zdenerwował się i zrobił porządek w świątyni. Niedawno jeden ksiądz u św. Andrzeja Boboli w Warszawie u jezuitów powiedział: „a tak nawiasem mówiąc, to Pan Jezus to nie są flaki z olejem tylko to jest konkretna osoba, która ma konkretne rzeczy na myśli i ma być konkretny”

A jednak człowiekowi strasznie trudno przyznać się do błędu. Nawet jak ktoś zwróci uwagę z troski, to obrywa rykoszetem, bo najlepszą obroną jest atak

- Jeśli ktoś agresywnie reaguje, to znaczy, że uderzyło się w jego czuły punkt. Nie należy się tym o tyle przejmować, że nawet jeśli człowiek się pokręci, powierci w sobie, to zawsze Pan Bóg coś z tego dobrego wyciągnie. Jeśli tylko człowiek mu na to pozwoli. Ja się już nauczyłam, że jeśli tylko dzieje się coś złego, to zawsze zaczynam od siebie. Wiadomo, że wina jest przeważnie po środku, ale trzeba sytuację dokładnie przeanalizować. Trzeba mieć ogromną czujność i trzeba być ciągle w kontakcie z Bogiem. A kto ma dzisiaj na to czas? Wciąż krzyczymy, że nie mamy czasu nad sobą się zastanowić, nie mamy czasu na medytację. Święta są genialne na tę okazję. Człowiek powinien co jakiś czas w tym okresie usiąść i zastanowić się nad swoim życiem, pójść przed Najświętszy Sakrament.

Może te słabości, które widać gołym okiem w Kościele, są też nadzieją dla nas, że to jest miejsce dla grzeszników

- Tak, ziemia przecież nie jest rajem. Pan Bóg nam pokazuje, że nie własną siłą człowiek zwycięża. To jest niesamowite, ale chyba przychodzi taki czas w naszym życiu, że trzeba oddać Bogu to, co jest ponad nami. Tragedia, która wydarzyła się 10 kwietnia. Nikt nie miał na to wpływu. To jest fakt, który się po prostu wydarzył. Nieważne, czy ktoś to zaplanował, czy nie. To się po prostu wydarzyło. Trzeba wyciągać wnioski, a Pan Bóg jest sprawiedliwy w czasie. Wszystko, co się wydarzyło i tak wyjdzie na jaw. Natomiast brakuje wyciągania wniosków i pójścia dalej. Nie można się zatrzymywać tylko na przeszłości. Obojętnie, co by to było.

Tamta sytuacja pokazała niestety, że próbuje się igrać z jednością w Kościele dla własnych celów – politycznych czy jakichkolwiek innych

- Tamta sytuacja pokazała brak jedności. Cała historia pokazuje, że ciągle trwa walka, a teraz ona się wzmogła. Patrząc przez całą historię od narodzin Chrystusa zawsze było sporo nieczystości w polityce. Teraz to się nasiliło. Człowiek czuje bardzo wyraźnie ucisk. Poza tym bardzo wzrosły dysproporcje pomiędzy ludźmi biednymi i bogatymi. Dla mnie to jest totalnie nielogiczne. Cywilizacja powinna udoskonalać nasze życie. Ja się pytam, czemu dzisiaj, w dwudziestym pierwszym wieku, ludzie w ogóle umierają z głodu? A bogaci czasem nie wiedzą zupełnie, co zrobić z pieniędzmi. Nikomu nie żałuję, ale to jest nienormalne.

Może tu jest właśnie wyzwanie dla Kościoła, żeby w imię miłości bliźniego zacząć działać i być bardziej solidarnymi z biednymi. Tak było w pierwotnym Kościele. Czy nie czas wrócić do tamtego sposobu dawania świadectwa?

- To jest strasznie trudne. Dlaczego bez przerwy jest mnóstwo ludzi żebrzących, bezdomnych. Widzę to jeszcze bardziej, odkąd mieszkam w Warszawie. Jak tylko wejdzie się do centrum, widać, że ludzie są zupełnie załamani psychicznie. W zeszłym tygodniu podeszła do mnie dziewczyna, która mówiła, że straciła pracę, straciła rodziców. Poszłam i kupiłam jej cały worek jedzenia, ale powiedziałam, jej, że to przecież nie zastąpi tego, co powinna zrobić czyli pójść do pracy. Kiedyś też podeszła do mnie kobieta z dzieckiem. Prosi o pieniądze. Zaczęłam z nią rozmawiać. Pytam, jak długo jest w Polsce, czy próbowała podjąć pracę. Przecież jest w pełni sił. Pytam, jak się czuje, kiedy żebrze. Ona słuchała, patrzyła. Dałam jej jakieś pieniądze, ale pomyślałam, że może kiedyś zakiełkuje to, co powiedziałam. Brakuje mi jakichś takich ośrodków, które się zajmą właśnie tymi ludźmi. Bardzo dużo przecież jest takich osób, które się nie przyznają, że potrzebują pomocy. Trzeba się zainteresować rodzinami, które mają problemy finansowe. Wielu ludzi się do tego nie przyznaje, że żyją na skraju nędzy. To jest okropne.

Na koniec jeszcze zapytam, o jakim Kościele pani marzy?

- Jak byłam mała, to zawsze chciałam, żeby każdy kochał Pana Jezusa. O takim też Kościele marzę, żeby każdy człowiek kochał Pana Jezusa. Nieważne, czy jest baptystą czy muzułmaninem. Niech się nazywa jak chce. W pewnym momencie staniemy na jednej linii i wszyscy ujrzymy jednego Boga. Jednak to miłość skłania człowieka ku dobru. Marzę o tym, żeby wszyscy ludzie tym dobrem wewnętrznym się kierowali, bo to zmienia życie człowieka. Właśnie miłość polega na otwarciu oczu na drugiego człowieka. Marzę, żeby ludzie, którzy się mijają na ulicy, czasem na siebie spojrzeli i się uśmiechnęli. To jest niesamowite, ale to daje poczucie życia we wspólnocie. Wiadomo, że się spieszymy. Ale wystarczy skupić się na drobnych gestach. Marzę, żeby jak wyjdę na ulicę, ktoś się zawsze do mnie uśmiechnął. Ja też się staram powiedzieć dobre słowo. Myślę, że to jest początek czegoś fajnego, co się może między ludźmi dziać.