W programie salezjańskich półkolonii był czas na naukę...
W programie salezjańskich półkolonii był czas na naukę...
ks. Jerzy Babiak

Kraj bez placów zabaw

Brak komentarzy: 0

ks. Jakub Łukowski; GN 33/2014 Wrocław

publikacja 18.08.2014 06:00

Na ulicach Monrovii, stolicy Liberii, do której udała się młodzież z Wrocławia, do dziś można spotkać ślady wojny domowej sprzed lat. Salezjańscy wolontariusze przez cały miesiąc pomagali w organizacji wakacyjnego obozu dla 400 liberyjskich dzieci.

Matma w lipcu

Mikołaj Dąbrowski w Afryce był drugi raz. Wcześniej – także jako salezjański wolontariusz – odwiedził Ghanę. – Bardziej odpowiadały mi zadania wykonywane w Liberii. W Ghanie wykonywaliśmy więcej prac fizycznych: przerabialiśmy wtedy kościół na szkołę. W Monrovii natomiast koncentrowaliśmy się na pracy z dziećmi – wspomina tegoroczny absolwent liceum im. św. Dominika Savio. Młodzież z Wrocławia została włączona w skład kadry animatorów „Holiday Camp” – wakacyjnego obozu dla dzieci. Współpracowali ze swoimi rówieśnikami, głównie Liberyjczykami. 400 dzieci podzielonych zostało na grupy, nazwane od kolorów. – Dużym wyzwaniem była dla mnie pora deszczowa. Następujące po sobie kolejne dni i wypełniające je zajęcia zlewały się w jedną całość – przyznaje wolontariusz.

Do zadań animatorów należała m.in. pomoc nauczycielom, bowiem w programie półkolonii przewidziano również lekcje. Utrzymanie porządku w przepełnionych klasach nie było zadaniem łatwym, bo dzieci bywały dosyć niesforne. – Mali Liberyjczycy często nie są przyzwyczajeni do nauki – wyjaśnia ks. Jerzy. Jednak uczniowie zupełnie inaczej zachowywali się podczas zajęć indywidualnych, np. gdy wolontariusze uczyli ich czytania i pisania. – Mieliśmy do czynienia z dziećmi z różnych szkół. Najmłodsi mieli często duże braki, które staraliśmy się uzupełniać – wyjaśnia Kuba Grata, uczeń III kl. liceum. Mikołaj także prowadził zajęcia dydaktyczne. Wspólnie z Anią uczył dzieci matematyki, a jego autorskim pomysłem były lekcje o Polsce.

Weekend za murem

Po lunchu przychodził czas na zajęcia sportowo-rozwojowe. Koszykówka, piłka nożna, taniec, zajęcia plastyczne, szycie, nauka gry na perkusji, tenis stołowy – każde z dzieci mogło znaleźć coś dla siebie. Wprawdzie zajęcia na wolnym powietrzu cieszyły się sporym zainteresowaniem, ale niestety pora deszczowa nie ułatwiała animatorom pracy. – Trafionym pomysłem okazały się przygotowane przez nas tańce integracyjne. Wymyślne układy wymagały sporo wysiłku zarówno od prowadzących, jak i od dzieci – mówi ks. Jerzy. A wszystko za sprawą Kuby, który swoim występem zrobił furorę, pomimo że – jak szczerze przyznaje – nie odnajduje w sobie żyłki tancerza. 

Przez 5 dni w tygodniu wolontariusze pracowali z dziećmi. Przebywali wtedy w zamkniętej, ogrodzonej 4-metrowym murem przestrzeni salezjańskiego ośrodka, w którym mieścił się obóz. Dlatego dobrym urozmaiceniem były dla nich weekendowe wycieczki, m.in. nad ocean i do centrum Monrovii. – Pewnym zaskoczeniem były dla nas wszechobecne śmieci. Widzieliśmy także sporo pozostałości po toczonych tu przed laty walkach, m.in. ślady po pociskach i pozostawione ruiny budynków – wspomina ks. Jerzy.

Duże wrażenie na młodzieży zrobiła wizyta w wybudowanym na krótko przed wybuchem wojny domowej okazałym budynku centrum konferencyjnego. – Obiekt od lat stoi opustoszały i niezagospodarowany, przypominając o strasznych wydarzeniach, które zmieniły oblicze kraju – wyjaśnia Mateusz. Ciekawym miejscem, które odwiedzili, był także miejski bazar – tu koncentrowało się życie miejscowej ludności. – W jednym miejscu można było znaleźć dosłownie wszystko: od produktów spożywczych po usługi fryzjerskie. Do tego wielki hałas, muzyka, tłum ludzi i wszechobecne śmieci – opowiada Mikołaj. Ale na szczęście spotykali też i miłe obrazki. W pamięci Mateusza utkwił np. miejscowy ksiądz, który przy plebanii miał sporą uprawę owoców. – W jego ogrodzie mogłem zobaczyć z bliska pole ananasów czy bananowce – mówi chłopak. Jednak chyba większe wrażenie zrobiła na nim wizyta w miejscowej wspólnocie Cenacolo. – Jestem pełen podziwu dla pracujących tam misjonarzy, którzy zdecydowali się opuścić swoje domy i rodziny aż na dwa lata po to, by pomagać osieroconym dzieciom – mówi Mateusz. – Ich mali podopieczni nie mieli nikogo, kto chciałby się nimi zająć. Bywało, że trafiając do środka, który staje się ich domem, nie mieli nawet imion – dodaje Kuba.

oceń artykuł Pobieranie..