O koszu, wypędzaniu szatana na Ukrainie i niedźwiedziach Kamczatki z ks. Janem Radoniem rozmawia Marcin Jakimowicz.
Marcin Jakimowicz: Gra Polonia Przemyśl. Młodziutki Jan Radoń dostaje piłkę i rzuca za trzy punkty. Sala szaleje…
Ks. Jan Radoń: – Za trzy punkty rzadko trafiałem, bo byłem na centrze. W kosza zacząłem grać stosunkowo późno. Wcześniej grałem w siatkówkę, w Karpatach Krosno. Na koszykówkę przeszedłem jako dwudziestokilkulatek. Trafiłem do Polonii przemyskiej. Moja drużyna była wicemistrzem Polski. Ale mnie wtedy już wywiało do seminarium…
Decyzję podjął Ksiądz z dnia na dzień? Na parkiecie?– Nie. Rodziła się ona długo. Byłem ministrantem w rodzinnym Tarnowcu. Powołanie przyszło w momencie, gdy najmniej się tego spodziewałem. Otwierała się przede mną kariera sportowa. Chłopcy z zespołu mówili: zostań jeszcze na sezon. Ale mnie już ciągnęło w inny świat.
Popularność dla wielu sportowców staje się pułapką. Nie zaczynało Księdzu odbijać?– Jeśli wygrywasz, kibice noszą cię na rękach. Czujesz się gigantem. Wielu dobrych chłopaków nie wytrzymywało ciśnienia i „poleciało”. Nie było wtedy jeszcze kapelanów, zaczęto powoli sprowadzać psychologów. Mnie na ziemię często sprowadzali rodzice. Graliśmy mecze w niedziele, ale ja zawsze byłem w kościele.
Kumple nie śmiali się?– Nie. Wielu z nich też chodziło na Msze. Gdy odchodziłem do przemyskiego seminarium, zrobili mi piękne pożegnanie. Potem odwiedzali mnie kilka razy. Przyszli kiedyś w trudnej chwili: na parkiecie zmarł nasz kolega Mundek. Prosili o modlitwę.
Seminarium było lekiem na gwiazdorstwo?– Tak. Łatwiej schować się tłumie, nawet przy moim wzroście. Tym bardziej że była nas setka. To był rocznik trzech diecezji. Już wtedy ciągnęło mnie na misje. Nasz wykładowca mówił nam: Słuchajcie, misja zaczyna się już 14 km stąd, za granicą z ZSRR, a nawet na przemyskim dworcu. Na Ukrainę wyjechałem tuż po święceniach.
Czy to nie jest dla młodziutkiego księdza rodzaj „samobójstwa”? Tu pełne kościoły, koszyki, a tam? Garstka.– Na początku to trudne: człowiek staje przy ołtarzu w puściutkim kościele. Ciężko przywyknąć – pochodzę przecież z prężnego sanktuarium. Zawierzyłem temu, co usłyszał kiedyś Paweł: „Wystarczy ci mojej łaski”. Biskup Stanisław Padewski mówił nam: Zróbcie, co możecie. Ktoś, kto przyjdzie po was, będzie miał już łatwiej.
Sialiście, nie widząc owoców?– Nawet nie sialiśmy. Sprzątaliśmy kamienie, oczyszczając pole pod zasiew.
Strasznie trudne dla współczesnego człowieka, który od razu chce zobaczyć efekt.– Tak. I ważna lekcja: wzrost nie zależy ode mnie. Pierwsze dziecko ochrzciłem po 10 latach. I było to jedyne dziecko! Tak wygląda statystyka wielkiego misjonarza.
Nie ma pokusy, by wrócić na zachód? Na przykład do Rzeszowa, gdzie na ewangelizacyjny koncert przychodzi 30 tys. ludzi?– Często zadawałem pytanie: „Po co?”. Ale zawsze słyszałem: „Bo Ja chcę, byś to robił”. Warto było 10 lat czekać na ten jeden chrzest. Praca na Wschodzie to praca indywidualna. Nie zakładałem, że nawrócę wszystkich. Gdy wyjeżdżałem z parafii po 13 latach, było w niej 75 osób, więc widać było wzrost.